Malownicza wioska Stawyszcze położona jest nieopodal trasy szybkiego ruchu Kijów – Żytomierz. Młodzi stąd uciekają. Kołchoz „Ukraina” zbankrutował. Pracy nie ma. W Stawyszczach mieszka około 100 osób, z nich 20 to Polacy.
– Pamiętam, jak ojciec uczył mnie polskiego. W szkole nauczyciel języka ukraińskiego Hrynko Klimowicz pokazuje napisaną cyrylicą literę W, a ja wołam: B. Ojciec nigdy nie był w Polsce – wspomina 86-letnia Romanina Jachimowicz. Mieszka w niewielkim drewnianym domu ukrytym za owocowymi krzakami i drzewami. Na ścianie wisi obraz Matki Boskiej. Na piecu suszą się kolby kukurydzy i grzeje się kot Murczyk. – To mój współlokator, nikogo więcej nie mam – śmieje się kobieta. Na Boże Narodzenie chciała jechać do Korostenia do kościoła, ale boi się trzaskającego mrozu. – W dodatku nasypało śniegu i autobus może nie przyjechać – stwierdza, wyglądając przez niewielką zamarzniętą szybę. – W święta nic nie będę robić, będę się modlić i tak je uczczę – dodaje.
Pani Romanina urodziła się w Stawyszczach i przeżyła w tej wsi wszystkie swoje lata. Jej dziadkowie i rodzice byli Polakami. Ojciec Łukasz Jachimowicz, matka – Aniela Skakowska. Opowiada, że w Stawyszczach mieszkało kiedyś dużo Polaków: Mianowscy, Mostowscy, Soroczyńscy. Co się z nimi stało? – W latach 30. wielu z nich wywieziono. Chrzestny syn mojej matki Bronisław Szajdecki uczył się na księdza. W 1932 roku, gdy byłam w pierwszej klasie, często przesiadywał w naszej szkole. Zastanawiałam się, dlaczego to robi? Teraz wiem – chował się przed NKWD – wspomina kobieta. – Ojciec nie chciał pracować w kołchozie, ale jak władza radziecka zabrała nam ziemię, to musiał. Był w brygadzie budowlanej. Ja w kołchozie pracowałam przy uprawie lnu. Za drugiej wojny światowej, gdy ziemia leżała odłogiem, ludzie we wsi mówili – czy będą tu gospodarzami Niemcy czy też nie, siać i orać trzeba. Dziś nikt tak nie mówi i nie uprawia roli. Taka władza – stwierdza. Pani Romanina też nigdy nie była w Polsce. Przepytywała znajomych, którzy tam jeździli, jak tam jest. Odpowiadali, ze polskie gospodynie gotują smaczne zupy. – My, Polacy, wśród Ukraińców mieszkamy i sami staliśmy się jak Ukraińcy i jak prawosławni. Bo jak katolik brał za żonę prawosławną, to ksiądz nie chciał ochrzcić dzieci. Ale prawosławny chrztu nie odmawiał.
– Za Breżniewa było lepiej. Wszyscy mieli zatrudnienie w kołchozach. Ja także. Mam czerwoną legitymację przodownika komunistycznej pracy. Pracowałam na budowie, w radzie wiejskiej, a nawet przy produkcji masła i cegieł – 76-letnia Józefina Łabędzka pokazuje małą książeczkę. Ile przodownik pracy ma emerytury? – 738 hrywien (niecałe 250 złotych – przyp. red.) – wzdycha. 1,5 hrywny miesięcznie pani Józefina otrzymuje za to, że przebywa w strefie skażonej po katastrofie w elektrowni w Czarnobylu. Pani Józefina mieszka w ceglanym domu. Kundel w budzie głośno szczeka, ale nie wyłazi z niej w obawie przed zimnem. Wejście do domu z dużej sieni z widłami i grabiami. Przy kuchennym ceglanym piecu stoi stół z ławkami, na oknach wiszą niebieskie firanki. Kobieta wygląda przez okno i także narzeka na mróz. – Trzeba przecież na Boże Narodzenie pojechać do kościoła. Do Korostenia albo do Borowej 18 kilometrów stąd. Z rana ksiądz Rusłan Ambrozy odprawia msze po polsku, w południe po ukraińsku, wieczorem po rosyjsku – opowiada. – Mam Pismo Święte, kalendarz katolickich świąt i obrazki papieży – Jana Pawła II i Benedykta XIV – pokazuje. Na wigilię pani Józefina przyrządzi kutię, pierogi, kapustę i grzyby – świętujemy tak co roku. A do kościoła, jak było ciepło, jeździliśmy co niedziela – dodaje.
Dziadkowie i rodzice pani Józefiny byli Polakami. – Dziadkowie Stanisław Łabędzki i Sylwester Chociński. Babcia Anna Szyszkowska. Podczas drugiej wojny światowej, gdy miałam cztery lata, ojca zabrało i rozstrzelało NKWD. Mama chowała się wraz z pięciorgiem dzieci w ziemiance – wspomina kobieta. – Nikt z naszej rodziny nie mieszkał i nie mieszka w Polsce. Nigdy tam nie byłam. Pewnie żyje się tam dużo lepiej? – pyta i stwierdza zarazem pani Józefina.