Czy ma pan pieniądze z uprawiania sportu?
Mam nadzieję, że olimpijska premia rozpocznie etap, kiedy będę więcej zarabiać. To mnie cieszy, bo kula to nie jest popłatna konkurencja. Ostatni mityng Złotej Ligi miałem dwa lata temu. Jesteśmy w szarym końcu lekkoatletów, gorzej mają na pewno młociarze, a już najgorzej chód i kobiety miotaczki. Złotówka mocna, nam zwykle płacą w dewizach, toteż tracimy. Na razie czekam więc, aż coś spokojnie się uzbiera. Będę inwestował w siebie, tak chyba najlepiej. A z drugiej strony, wie pan, nie ma chyba takiej sumy, której nie można przetracić.
Wytworzył pan w mediach obraz mężczyzny, który z uśmiechem na twarzy opowiada, że w sporcie jest miejsce na luz, zabawę, piwo i nawet silniejsze używki. Jak jest naprawdę?
Jak muszę siedzieć w ośrodku i zasuwać, to siedzę i zasuwam. Nie ma mowy o czymkolwiek innym, jest tylko trening. Teraz mogę sobie oczywiście wesoło pogadać, ale ja przecież ciężko zasuwam większość roku. Bardzo dużo trzeba pracować w moim sporcie, bo kula to taka konkurencja, w której z luźnego treningu nic nie będzie.
To skąd te legendy o wielu piwach i udanych startach pod wpływem?
Boże drogi, no jestem dużym facetem, mogę wypić, ale to na pewno przeszkadza, więc po prostu nie przesadzam i tego nie robię.
Ma pan jakieś nałogi?
Jeśli już to sporo czytam. Jak popatrzę na poziom czytelnictwa w Polsce, to na pewno jestem nałogowcem. Do Pekinu wziąłem dwie książki, ale tu trochę mi nie idzie, jest za wiele innych zajęć. Najwięcej czytam jak podróżuję, wtedy kartki szybko idą. Skoro codziennie jeżdżę z jednego końca Warszawy na drugi, to mam czas.
To znaczy, że nie jeździ pan autem?
Ja nie mam prawa jazdy. Jak bym miał, to też bym metrem jeździł, bo w stolicy to szybciej.
Lubi pan zjeść i dużo, i dobrze?
Ja mogę dużo zjeść, ale nie muszę. Jak jestem w pełnym treningu to potrafię wciągnąć mnóstwo, lecz są dni, że jem tylko tyle, żeby nie paść. W końcu ważę 140 kg, to naturalne, że jem trochę więcej od innych, ale nie przesadzajmy. Wybredny nie jestem. Poza tym sport w Polsce uczy się jeść wszystko. Jeździ się po różnych ośrodkach, startuje w różnych zawodach i w stołówkach je się naprawdę przeróżne rzeczy, ale hamburgerów nie ruszam.
Lubi pan Irenę Szewińską?
Nie wiem, może za mało ją znam.
Ma pan wzorzec kulomiota?
Ulf Timmermann. On najwięcej potrafił wykrzesać z siebie i swojej techniki. Jakbym ja tak pchał, to uff... naprawdę nie wiem, ile bym uzyskał.
Zdrowie panu dopisuje?
W tym roku jestem zdrowiutki, nie miałem żadnej poważnej kontuzji poza naciągnięciem mięśnia. Kulomiotom najczęściej psują się ręce, czasem plecy strzelają, odcinek biodrowo-krzyżowy. Wtedy człowiek czuje, że żyje, zwłaszcza, że nie może wstać z łóżka. W Pekinie trzy, cztery godziny po konkursie plecy też mnie bolały, miałem mięśnie ponaciągane lekko, bo choć prób było mało, to spięcie organizmu wielkie. Ale już jest wszystko w porządku.
Ma pan wariant B w życiu, gdyby los nagle kazał przerwać uprawianie sportu?
Coś bym wymyślił, nie jestem ofiarą losu. Jestem przyzwyczajony do ciężkiej pracy. Ja nie potrzebuję dużo w życiu. Dałbym sobie radę, sport uczy pokory.