Miało go w tej drużynie w ogóle nie być. Ale jest i zdążył już strzelić gola mistrzom świata.

Żaden Włoch nie zdobywał w ostatnich latach więcej goli w Serie A niż on. Nikt nie jest bardziej niż on kochany w Udine, skąd do Chorwacji, dzisiejszego rywala Włochów, jedzie się godzinę. Antonio di Natale, urodzony w Neapolu, wychowany w Toskanii, na północy znalazł swoje miejsce. Niedawno chciał go z Udine wyrwać Juventus Turyn, ale grzecznie podziękował. Podał argument nie do odparcia: właśnie otworzył lodziarnię i chciałby jej doglądać. Tak uciekła zapewne ostatnia szansa, by zagrać w wielkim klubie. I by zdobyć jakiś tytuł z drużyną, bo ma tylko indywidualne, dwa razy był królem strzelców Serie A (w latach 2010 i 2011).

Di Natale, piłka kopiąca mniejszą piłkę (ma wzrost barceloński, 1,70, i sprawia wrażenie dość krępego), gra w Udinese od ośmiu lat, strzelając średnio jednego gola na dwa mecze. W czasach kombajnów zbierających gole za golem jak Leo Messi czy Cristiano Ronaldo to może nie rzuca na kolana, ale w Serie A wciąż jest wyczynem.

A Di Natale im starszy, tym skuteczniejszy. Ma 35 lat i za sobą trzy najlepsze sezony w karierze. Jednak na Cesare Prandellim długo nie robiło to wrażenia. Uważał Di Natale za zbyt topornego jak na potrzeby nowej drużyny. Antonio kojarzył się ze starymi czasami, to on przestrzelił decydującego karnego w ćwierćfinale z Hiszpanią w Euro 2008, on grał w ataku reprezentacji, która wróciła z mundialu w RPA ośmieszona. Gdy Prandelli po dwóch latach przerwy powołał go na towarzyski mecz z USA, cztery miesiące temu, wydawało się, że robi to, by dziennikarze i kibice przestali mu wiercić dziurę w brzuchu. Ale Antonio został na dłużej, w meczu z Hiszpanią wszedł jako rezerwowy i zrobił to, czego nie potrafili Mario Balotelli ani Antonio Cassano. Zadedykował  gola rodakom, którzy potrzebują pocieszenia w tych niełatwych dniach. Wiedział, co mówi, jego Udinese też zostało właśnie wciągnięte w bukmacherski skandal.