Rozalia Romaniec: Günter Grass bywał przez kilkadziesiąt lat gościem w domu Pana rodziców. Pana ojciec Bolesław Fac tłumaczył jego wiersze, byli zaprzyjaźnieni od lat 60-tych. Jaki Grass Was odwiedzał?
Andrzej Fac: Przede wszystkim bardzo bezpośredni. Był wielkim artystą, ale zawsze pytał się, jak się ktoś czuje. Skracał dystans zarówno u nas w domu, jak i na spotkaniach z czytelnikami. Wszędzie najbardziej interesowały go pytania zwykłych ludzi, zwłaszcza te krytyczne. Chętnie dopytywał, co zadający je mają na myśli. Nie był taki, jak sobie wyobrażamy typowego pisarza. Był raczej jak rzemieślnik i zachowywał się naturalnie. Z moim ojcem poznał się przez Związek Literatów Polskich, ojciec miał oprowadzić niemieckiego pisarza po Gdańsku. Przypadli sobie do gustu: Grass - socjaldemokrata, a mój ojciec - polski socjalista.
O czym się rozmawiało się przy stole, kiedy Grass przychodził na obiad?
Zawsze zainteresowało go to, co się w danej chwili dzieje. Lubił zasiąść do stołu i rozmawiać na tematy polityczne, historyczne i społeczne. Ojciec oprowadzał go też po różnych miejscach, m.in. odwiedzali rodzinę Krausów, z której pochodził. Czasem przy stole opowiadało się też o stoczni, w której mój ojciec wtedy pracował. Część tych opowieści Grass umieścił potem w "Turbocie". Później rozmawiali też o niemieckiej socjaldemokracji i polskim PPSie. Pamiętam, że Grass dużo nas o to wypytywał i interesował się ruchem lewicowym w Polsce, ale nie komunistycznym. Dziwił się bardzo, że Solidarność jest tak konserwatywnym ruchem. Poza tym obaj byli zafascynowani barokowymi poetami niemieckimi, którzy w XVII w. uciekli pod skrzydła polskiego króla. Już wtedy mówili o wielokulturowym Gdańsku - to było na długo przed tym, zanim wielokulturowość stała się wytrychem dla polityków. Wtedy mówienie o tym nie było mile widziane, podobnie jak przyjaźń z niemieckim pisarzem uchodziła za germanofilstwo.
Czy Gdańsk Grassa był Wam bliski czy nieznany?