Boeing 777, zwany „potrójną siódemką”, wystartował dziś z Dohy rejsem QR920 zgodnie z rozkładem o 3.01 rano. Wejście po trapie robiło wrażenie, bo ta maszyna ma silniki o największej średnicy, jakie kiedykolwiek zostały zamontowane w samolocie.
Przed ponad trzystu pasażerami było prawie 17 godzin lotu - to największa odległość, jaką samolot może pokonać bez międzylądowania. Pasażerowie długodystansowi, tacy jak ja, szybko zorientowali się, że coś jest nie tak. Zamiast zwykłej krzątaniny stewardów i stewardes załoga twardo siedziała na miejscach przypięta pasami, a polecenie „zapiąć pasy” nie gasło nad głowami pasażerów.
Czytaj także: Produkcja B737MAX może zostać przerwana
Po pół godzinie odezwał się wreszcie kapitan. Wesołym głosem oświadczył, że z powodu „drobnych kłopotów z silnikiem” musi zawrócić do Dohy. Uspokoił, że technicy jedynie przyjrzą się maszynie i długo to nie potrwa. Uprzedził, że na lotnisku będą na nas czekać straż pożarna i wozy techniczne, ale „to zwykła procedura” nie ma się czego obawiać. Bezpieczeństwo jest najważniejsze.
Jak powiedział, tak zrobił. Maszyna zawróciła, ale zanim ponownie wylądowała w stolicy Kataru, we wnętrzu było już tak gorąco, jakby przestała działać klimatyzacja. Mimo to nikt nie zaoferował pasażerom nawet szklanki wody.