Dwa lata temu po przegranych wyborach światowe media odtrąbiły polityczną śmierć najbogatszego Włocha. Tymczasem to ówczesny zwycięzca Romano Prodi zabiera się do wychowywania wnuków, a Berlusconi znów rozdaje karty i dyktuje warunki gry.
Centrolewicową koalicję Prodiego łączyła wyłącznie głęboka niechęć do Berlusconiego. Jej sens i możliwości wyczerpały się, zanim zaczęła rządzić. Nieprawdopodobny melanż 13 partii i partyjek od komunistów poprzez ekologów po lewe skrzydło chadecji, szantażowany żądaniami potężnych związków zawodowych, co chwila był targany konfliktami. Koalicjanci spierali się o politykę zagraniczną, ustawę emerytalną, prawa gejów, bioetykę i stosunki z Kościołem katolickim.
Nawet szefowie koalicyjnych partii, a i ministrowie, demonstrowali przeciw własnemu rządowi. Było jasne, że koalicja rozsypie się sama.
W odczuciu społecznym rządy Prodiego były pasmem zaniechań. Poza rozpoczęciem na serio walki z oszustwami podatkowymi i znacznym ograniczeniem procederu zatrudniania ludzi bez końca na umowę-zlecenie niewiele się udało. W sprawie obiecanego obniżenia ogromnych kosztów polityki nie zrobiono praktycznie nic. Za to rozrósł się rząd i zwiększyła się presja fiskalna (do 47 proc.). Włosi zrozumieli, że za cuda obiecane im na 281 stronach programu wyborczego Unii Prodiego sprzed dwóch lat będą musieli zapłacić z własnej kieszeni. Przy czym niektóre z obietnic, jak reformę emerytalną, walkę z korporacjami czy regulację praw wolnych związków odłożono ad acta. Gwoździem do trumny rządu Prodiego były do dziś niewywiezione neapolitańskie śmieci.
To wszystko przełożyło się na kilkunastopunktową przewagę centroprawicy Berlusconiego w sondażach.