81-letni prezydent Egiptu Hosni Mubarak zawitał w Białym Domu pierwszy raz od 2004 roku. Poprzedni amerykański przywódca George W. Bush niechętnie zapraszał egipskiego dyktatora, domagając się od niego demokratycznych reform. Nowy lokator Białego Domu Barack Obama najwyraźniej nie ma takich oporów.
Jak wyjaśniali przed szczytem przedstawiciele Białego Domu, prezydentowi Obamie zależy przede wszystkim na egipskiej pomocy w stworzeniu właściwego klimatu dla rozmów izraelsko-palestyńskich.
Wielu obserwatorów sceptycznie wypowiada się o decyzji Obamy. Zwykle umiarkowana w ocenach gazeta „Washington Post” nazwała w komentarzu redakcyjnym zaproszenie Mubaraka „powrotem do praktyk, które administracja Busha słusznie odrzucała”. Według dziennika zbliżenie z Kairem to efekt wpływu przeważających w nowej administracji realistów, którzy są zdania, że Waszyngton potrzebuje pomocy Mubaraka w osiągnięciu pokoju na Bliskim Wschodzie.
Zwolennicy takiego podejścia niechętnie patrzą na wcześniejszą praktykę pouczania Kairu o prawach człowieka i demokratyzacji. Jedni twierdzą, że jedynym efektem powracania do tego tematu byłoby ograniczenie współpracy przez reżim Mubaraka. Inni pytają, kto przyszedłby po nim, gdyby w Egipcie zapanowała demokracja, i odpowiadają: prawdopodobnie islamiści.
– Administracja Obamy musi zrównoważyć potrzebę bliskiej współpracy z Kairem w takich sprawach jak zagrożenie ze strony Iranu, Hamasu czy ekstremistycznych ruchów islamskich z długofalowym zaangażowaniem Stanów Zjednoczonych w krzewienie demokracji. – twierdzi ekspert konserwatywnej Fundacji Heritage w Waszyngtonie James Phillips. – Obama powinien namawiać Mubaraka i do liberalizacji systemu politycznego, i wsparcia negocjacji między Izraelem i Palestyńczykami – dodaje.