Recep Tayyip Erdogan zarzucił użytkownikom Twittera – a zwłaszcza posługującym się mokroblogiem członkom ruchu Hizmet, któremu przewodzi skłócony z nim emigracyjny duchowny Fetullah Gülen – że wykorzystują go jako platformę do rzucania oszczerstw na temat rzekomej korupcji członków władz. To zaś może mieć wpływ na decyzje wyborców przed zbliżającymi się wyborami lokalnymi (30 marca).
Turcja jest wśród dziesięciu państw świata, w których Twitter należy do najpopularniejszych mediów. Rzeczywiście wykorzystywany jest do przekazywania informacji o charakterze politycznym, ale wynika to z faktu że media publiczne i gazety są albo kontrolowane przez rządzącą Partię Sprawiedliwości i Postępu (AKP), albo przynajmniej zmuszają się do autocenzury w obawie przed sankcjami.
Posunięcie władz wywołało powszechna krytykę – tym bardziej, że porównywane jest z podobnymi decyzjami reżimów w Iranie i w Syrii. Przywódcy dwóch partii opozycyjnych określili decyzję premiera jako nielegalną, a jego samego nazwali dyktatorem.
Wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej Neelie Kroes uznała, ze decyzja jest „bezpodstawna, bezsensowna i tchórzliwa". Marc Pierini, były ambadador Unii Europejskiej w Ankarze stwierdził wręcz, że blokowanie Twittera jest dopiero pierwszym krokiem nowego restrykcyjnego prawa komunikacyjnego. „Turcja odgranicza się od świata" – powiedział.
Co ciekawe, decyzja premiera spotkała się z krytyka nawet wśród jego politycznych sojuszników. O swoim krytycznym stanowisku w tej sprawie poinformował np. prezydent Abdullah Gül, który powiadomił o tym... na Twitterze.