Szybciej od House'a

Lekarz przyszłości będzie praktycznie niewidoczny. Postać w białym kitlu zastąpi zestaw czujników mieszczących się na łebku od szpilki. Będzie można go wszczepić, połknąć, nakleić na skóre albo nosić na ręku jak bransoletkę. Nanolekarze niezmordowanie zbiorą każdą informację o działaniu naszego ciała i prześlą do systemu. A tam inteligentny cyberordynator wyda diagnozę w ciągu ułamka sekundy. No może dwóch. Ale i tak szybciej i sprawniej od profesorskiego konsylium z naszych czasów. Metody dojścia do przyczyn nawet najbardziej pogmatwanej historii choroby prześcigną nawet genialnego doktora House'a, którego doświadczenie będzie zmagazynowane w zaledwie jednym z setek czy nawet tysięcy rdzeni maszyny do leczenia. Do kompletu czujników wewnątrz nas będziemy mogli dołożyć czujniki obserwujące nas z każdego miejsca w domu, na ulicy czy w pracy. Spocimy się nie o tej porze niż zwykle – czujnik zarejestruje i na tej podstawie włączy czajnik wysyłając jednocześnie powiadomienie, żebyśmy może napili się herbaty z cytryną i miodem. Kichniemy kilka razy, w SMSie pojawi się też sugestia, żeby zażyć odpowiedni lek. System pomyśli za nas, przejmie się naszym losem, bo do tego będzie zaprogramowany. Staniemy się dla takiego systemu czujników niczym hodowane Tamagotchi, o które trzeba będzie w jak najlepszy sposób dbać. Wszechobecny lekarz nie będzie nieomylny i zdarzy się, że zaproponuje lek na katar, kiedy kichniemy od jakiegoś fruwającego kurzu, ale nauczy się przewidywać i takie sytuacje.

Jak zebrać dane?

Zdalne konsultacje będą miały zbawienną funkcję dla osób mieszkających w odległych miejscach, do których dojazd jest żmudny i często czasowo utrudniony. System dzień i noc będzie czuwał na przykład nad monitorowaniem ich akcji serca i wyśle karetkę dużo wcześniej niż poczujemy, że to może być zawał. Zanim jednak doczekamy kompleksowych kuracji z każdej choroby łącznie z rakiem i rzadkimi schorzeniami, które potrwają najwyżej minutę, nowoczesna medycyna musi mieć gdzie gromadzić informacje o nas. Stąd eksperymenty z elektronicznymi systemami mającymi wszystkie karty naszych chorób do wglądu. Na razie konsultują się nad nimi lekarze, ale docelowo takie informacje analizował będzie centralny komputer. Żeby zebrać dane o tak poufnym charakterze jak historia naszych chorób, trzeba zadbać o najwyższy poziom bezpieczeństwa. Uprawnienia nie mogą się pomylić między osobami mającymi dostęp do systemu, lekarz nie może dostać karty naszego sąsiada zamiast naszej. To wszystko musi działać sprawnie. Na razie bywa różnie. W Polsce eksperymentujemy z Elektroniczną Weryfikacją Uprawnień Świadczeniobiorców, czyli ze wspominanym eWUŚiem. Jego głównym zadaniem ma być najpierw sprawdzenie, czy chory ma prawo do pobrania opieki zdrowotnej z racji płaconego ubezpieczenia. Utrzymanie lekarzy kosztuje, więc w pierwszej kolejności państwo musi zadbać o leczenie tych, którzy za to płacą. A nie pójść z torbami w imię naszego zdrowia. System nie sprawdza się jeszcze tak, jak powinien. W połowie grudnia zapłaciła za to stanowiskiem szefowa nadrzędnego wobec eWUŚ NFZ, Agnieszka Pachciarz.

Na pocieszenie w USA nie jest lepiej. Prezydent Barack Obama za punkt honoru postawił sobie reformę publicznej służby zdrowia i w związku z tym stworzono ustawę w skrócie nazywaną Obamacare (opieka medyczna od Obamy). Na specjalnie stworzonej w tym celu stronie internetowej można wykupić ubezpieczenie medyczne, jeżeli się wcześniej nie miało żadnego. Według nowej ustawy nie można nie mieć takiego pakietu, ale giełda ubezpieczeń zacina się od początku istnienia, od października 2013 roku. Trzeba jeszcze uzbroić się w cierpliwość, zanim takie systemy staną się bezawaryjne. Być może jest na to rada.

Lekarz na Facebooku

Po co bowiem wyważać otwarte drzwi i budować system od nowa, jeżeli można usprawnić istniejący? Pod koniec grudnia 2013 roku na blogu Quartz pojawiła się bardzo nowatorska koncepcja wykorzystania do tego celu Facebooka. Jej autorem jest Melissa McCormack, ekspert z firmy Software Advice zajmującej się oprogramowaniem medycznym. Propozycja polega na tym, że skoro korzystamy z Facebooka jako możliwości kontaktowania się ze znajomymi, z pisaniem jak najwięcej informacji o sobie na bieżąco, to dlaczego nie wykorzystać serwisu jako wirtualnego zbioru zarówno kart chorób jak i wszelkich medycznych dokumentów? Profil każdego z nas zyskałby dodatkową zakładkę w rodzaju tej „o nas". Byłyby tam informacje o przebytych chorobach, nałogach, zabiegach, które przebyliśmy i które nas czekają. Do tego kalendarz, możliwość konsultacji z lekarzem, recepty wypisywane online, rentgenowskie zdjęcia, materiały z każdego zabiegu. Słowem – wszystko, co gromadzi każde centrum medyczne o nas podczas naszego leczenia. Tyle, że w jednym miejscu, na działającej, sprawnej platformie, na której i tak są już wszyscy. Wymagałoby to rzecz jasna wielu ograniczeń dostępu, ochrony danych, ale w skrócie przyznawanie tego wszystkiego bazowałoby na udzielaniu zgody aplikacji na korzystanie z naszego profilu. Lekarze mogliby także konsultować naszą chorobę między sobą, jeżeli udzielilibyśmy im na to zgody. Wszystko w naszym interesie, by szybciej i sprawniej wyleczyć z choroby. Według tej koncepcji nawet informacja o tym, że lubimy palić papierosy byłaby sygnałem dla lekarza, o którym możemy zapomnieć podczas tradycyjnego wywiadu medycznego, ale o którym pochwalimy się znajomym. McCormack opatrzyła swoją koncepcję odpowiednimi grafikami pokazującymi jak te wszystkie możliwości sprawdziłyby się na Facebooku. Pomysł działa na wyobraźnię i wydaje się realny do przeprowadzenia.

Co dalej?

Medycyna 2.0 może mieć wiele twarzy. Może się okazać, że najszybciej skontaktuje się z nami sama w postaci lekarza, który zaniepokoi się tym, co zobaczy na naszym Facebooku. Będzie to taki zdrowotny doradca zanim jeszcze otoczą nas czujniki. Kto wie, czy jednak skorzystanie z gotowej platformy do komunikacji i stworzenie na niej bazy informacji medycznej nie byłoby lepszym rozwiązaniem niż eksperymenty z osobnymi systemami, które zanim zadziałają wystawione są na pastwę biurokracji. Bo to zabija kreatywność, a w przypadku usług medycznych może też poważnie zaszkodzić nam na zdrowiu.