Były szef Jukosu Michaił Chodorkowski i jego partner biznesowy Płaton Lebiediew są tym razem oskarżani o zagarnięcie w 1998 roku, a następnie zalegalizowanie akcji spółki Wostocznaja Nieftienaja Kompania wartych 3,6 mld rubli (103,5 mln dolarów). W latach 1998 – 2003 mieli przywłaszczyć sobie prawie 350 mln ton ropy należącej do kilku spółek i wyprać 21 mld dolarów.

Zdaniem adwokata Chodorkowskiego nowe zarzuty są niedorzeczne. – To kompletne brednie, nie mogę inaczej tego nazwać – twierdzi w rozmowie z „Rz” Jurij Szmidt. – Poprzednia sprawa dotyczyła nieprawidłowości podatkowych związanych ze sprzedażą tego surowca, o którym mowa również w nowym akcie oskarżenia. Nowy zarzut przeczy poprzednim, które zresztą też były manipulacją – tłumaczy.

Nowy wyrok na Chodorkowskiego jest zupełnie nie na rękę Dmitrijowi Miedwiediewowi. Prezydent od pewnego czasu zabiega – wprawdzie tylko w sferze symbolicznej – o wizerunek liberała. Występując w telewizji, zwalniając gubernatorów i krytykując rząd za nieudolną walkę z kryzysem, wyraźnie stara się kreować na samodzielnego, niezależnego od Władimira Putina polityka.

– Jeśli sprawa Chodorkowskiego trafi do sądu, będzie to oznaczało, że Miedwiediew tak naprawdę na razie nic nie może – mówił nam kilka dni temu jeden z moskiewskich politologów. A tak właśnie się stało. Miedwiediew nie miał wystarczających wpływów, aby całą sprawę wstrzymać. Jeśli zapadnie kolejny wyrok, będzie uznany za godnego następcę Putina, co może być korzystne w Rosji, ale nie za granicą.

Zwolennicy Chodorkowskiego uważają, że nagonka na niego od początku była dziełem Putina i jego ludzi – karą za zbytnią samowolę oligarchy i jego ambicje polityczne. Teraz sprawa ma dalszy ciąg. – Po prostu uznali, że skazali ich na zbyt małe wyroki – mówi Szmidt. Dodaje, że jeśli się spełni czarny scenariusz, przebywający w kolonii biznesmeni mogą trafić za kratki na kolejne 22,5 roku.