Bundeswehra nie może uwolnić się od Afganistanu. Ta jej największa i najkrwawsza do tej pory misja zagraniczna, realizowana w ramach Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa (ISAF), dobiegła wprawdzie oficjalnie końca już rok temu, ale federalne ministerstwo obrony zarzuciło właśnie plany, że po fazie "opieki pooperacyjnej" w bieżącym roku, w roku 2016 wszyscy żołnierze niemieccy powrócą z Afganistanu do domu. Powód: we wrześniu talibowie bez trudu opanowali Kunduz, który dzięki stałej obecności w nim żołnierzy niemieckich uchodził za stosunkowo bezpieczny.
Kunduz, czyli otrzeźwienie
Jak bardzo względne jest takie bezpieczeństwo, i jak niepewna jest stabilizacja wewnętrzna w Afganistanie, o tym możemy przekonać się najlepiej właśnie na przykładzie Kunduzu. To miasto w północno-wschodniej części Afganistanu, położone nad rzeką o tej samej nazwie, wpadło w ręce talibów w ciągu zaledwie paru godzin po jednym ataku z ich strony. Afgańskiej armii rządowej (ANA) udało się je odbić, ale stało się tak wyłącznie dzięki jej wyjątkowo silnemu wsparciu przez oddziały armii USA. To zaś od razu nasuwa oczywiste pytanie, ile warte jest zatem wieloletnie szkolenie żołnierzy ANA przez instruktorów amerykańskich, niemieckich i innych? I jakie skutki może przynieść obecna misja szkoleniowa "Resolute Support", jeśli straty wśród afgańskich policjantów i żołnierzy w dalszym ciągu są wysokie, podobnie zresztą jak płynność kadr w szeregach obu formacji? I, powiedzmy to wprost, kiedy bardzo wielu Afgańczyków wcale się nie czuje, albo tylko w znikomym stopniu czuje się związanych z władzami państwa afgańskiego, którego mają strzec i bronić?
Na początku 2016 roku kontyngent Bundeswehry w Afganistanie zostanie zwiększony do tysiąca żołnierzy. Wchodzący w jego skład instruktorzy otrzymali zadanie wyjaśnienia żołnierzom ANA, co i jak powinni zrobić inaczej i lepiej w razie ponownego ataku talibów na Kunduz. Za kontynuowaniem misji w rozdzieranym kolejnymi kryzysami Afganistanie przemawia wiele argumentów różnej natury, ale równie uzasadnione wydają się wątpliwości, każące się dopatrywać w nim beczki bez dna.
Pomimo dużej pomocy międzynarodowej dzisiejszy Afganistan zmaga się z tymi samymi problemami co dziesięć, osiem, czy pięć lat temu: z kiepskim rządem, korupcją, brakiem perspektyw rozwoju gospodarczego, ofensywą talibów, powtarzającymi się wciąż zamachami terrorystycznymi i powszechnym poczuciem braku bezpieczeństwa. Zważywszy na fakt, że w ostatnim czasie setki tysięcy Afgańczyków udały się na emigrację, lub mają taki zamiar, należałoby wręcz przyjąć, że sytuacja bezpieczeństwa w tym kraju raczej się pogorszy niż polepszy. Kiedy Afgańczycy mają okazję do spotkania z Niemcami u siebie w kraju, pierwszym pytaniem z ich strony jest zawsze: "Chcę stąd wyjechać, jak mogę się dostać do Niemiec?".
Kto ma ustabilizować Afganistan?
Minister obrony Ursula von der Leyen poczyniła w związku z tym pytaniem celną i bardzo ważną uwagę: nie można pogodzić się z sytuacją, w której Republika Federalna przez długie lata wysyła do Afganistanu swoich żołnierzy z zadaniem zapewnienia mu stabilizacji i bezpieczeństwa, a w tym samym czasie afgańskie elity decydują się na wygodniejsze dla nich życie za granicą. W ostatecznym rachunku Afganistan mogą ustabilizować tylko sami Afgańczycy. Trudno temu zaprzeczyć, ale właśnie z tym są największe problemy. Jeżeli jakiemuś społeczeństwu brakuje podwalin, albo chwieje się ono w posadach, to w chwili próby nie pomoże mu ani pomoc z finansowa z zagranicy, ani dobre rady. Jedno i drugie przepadnie gdzieś bez śladu.