Po trzech niezwykle krwawych zamachach w Paryżu i Nicei w tym i minionym roku to Francja wydawała się najbardziej zagrożona nowymi zamachami. Ale upadek kolejnych bastionów islamistów w Iraku i Syrii, a także Libii zmienił sytuację.
– Państwo Islamskie musi znów konkurować z Al-Kaidą o przywództwo międzynarodowego dżihadu i przyjmuje nową taktykę. Zamiast uderzać w „bliskiego wroga", czyli monarchie Zatoki Perskiej i dyktatorskie reżimy na Bliskim Wschodzie, zaczyna jak kiedyś Bin Laden mierzyć we „wroga dalekiego", czyli Zachód i jego styl życia uważany za grzeszny. W takim układzie dla przywódców Państwa Islamskiego nie ma rozróżnienia, czy dany kraj Europy był zaangażowany w operacje przeciw terrorystom poza naszym kontynentem, czy nie. Wszyscy są na celowniku – mówi „Rz" Leondro di Natalla, analityk Europejskiego Centrum Bezpieczeństwa i Wywiadu (ECSI) w Brukseli.
Zamachy w Paryżu oraz Brukseli było bezpośrednio kierowane przez tajne centrum logistyczne Państwa Islamskiego, EMNI. Brało w nich udział dziesiątki terrorystów. Ale już zamach w Nicei i, najprawdopodobniej w Berlinie, został przeprowadzony przez „samotnych wilków". I jeden, i drugi poszedł za apelem Państwa Islamskiego o wykorzystanie ciężarówek jako broni przeciwko dużym zgromadzeniom ludzi.
– Islamiści liczą na wielki efekt medialny takich operacji. Chcą nie tylko zastraszyć ludność, ale liczą także na nadmierną reakcję władz, które zaczną stygmatyzować całą mniejszość muzułmańską. To doprowadziłoby do otwartego podziału społecznego – mówi di Natalla.
Francja, która ma długie doświadczenie w walce z terroryzmem muzułmańskim ze względu na kolonialną przeszłość, uniknęła do tej pory obu pułapek, choć wzrost notowań w sondażach Frontu Narodowego jest po części wynikiem ataków terrorystycznych. Ale reakcja Niemców, gdzie konflikty z muzułmanami do tej pory nie były tak liczne, może być inna.