Patrzę na zestaw „Linia i kreska” i wzruszam się. Tak, malarstwo Włodka urzekło mnie już dawno. Startowałam jako krytyk, prezentując jego obrazy w Galerii Krytyków, obecnie Pokaz. Kto przeczyta ówczesne moje teksty, pewnie zwątpi w urok tej sztuki, sama bym zwątpiła.
[wyimek] [link=http://www.rp.pl/galeria/9131,1,586850.html]Zobacz galerię zdjęć obrazów[/link][/wyimek]
Teraz myślę, że najważniejsze u Zakrzewskiego to połączenie intelektualizmu z zabawą, lodu z ogniem. Z form abstrakcyjnych wycisnął fabułę. Rysowanie „od linijki” połączył z emocjami. Wygląda to tak: trzon prac stanowi zimna, równa kreska i zaplanowana co do włosa kompozycja. Szkielet. Na to narzucony jest płasko kolor (jeden, dwa, trzy) lub materia żywiołowo namazana, miękka, wypuszczona spod palca.
Przeanalizujcie choćby cykl 49 niewielkich rysunków z wykorzystaniem tego samego motywu. Zakrzewski zrobił sobie układ matrycę i powielił 49 razy. Ale efekty za każdym razem odmienne. Mamy całą gamę kompozycji, od monochromów, poprzez konstrukcję kreskową, do reliefów (kreska wyryta ostrym narzędziem) zamazanych miękkimi, tłustymi kredkami, ukrytych pod byle jak namazaną plamą w wyniku kilkudziesięciu szybkich, spontanicznych gestów.
Sedno tych kreacji? Nadzwyczajne oko, instynktowne unikanie kompozycyjnych błędów. Przy genialnym warsztacie autor pozwala sobie na luz. Zastanawiające – choć traktuje sztukę serio, niemal nabożnie, widać w tym błysk humoru. A także – zmysł wizualnej krasy. Znam niewielu mu podobnych. Kandinsky, Cy Twombly, Ad Reinhardt. Może kiedyś odkryjemy, że mamy Zakrzewskiego.