Dobrze znamy ich dojrzałą twórczość; najbardziej charakterystyczne obrazy, wielokrotnie powtarzane wątki. Ale mało kto zna wczesne rysunki Franciszka Starowieyskiego (ur. 1930) i Zdzisława Beksińskiego (ur. 1929). Przypadające niemal jednocześnie rocznice śmierci obydwu – pierwszy odszedł 23 lutego rok temu, drugi zginął tragicznie w nocy z 21 na 22 lutego przed pięciu laty – stały się okazją do powrotów w odległą przeszłość, sprzed półwiecza.
[srodtytul]Rodowód od de Sade’a[/srodtytul]
Wtedy, w poodwilżowych latach 50. i następnej dekadzie, w naszej kulturze poluzowało. Pojawiły się pierwsze wizyjne dzieła „Beksy” i „Byka”. Co wydaje się niewiarygodne, były to kreacje o podobnym przesłaniu, zbliżone stylistycznie.
Bo introwertyczny dziwak Beksiński i uwielbiający publiczne popisy Starowieyski mają wiele wspólnego. Przede wszystkim obydwaj karmili się surrealizmem, który wprawdzie dotarł do Polski po wojnie, lecz na dobre wybuchł dekadę później.
W ich wersji nadrealizmu splatały się motywy śmierci (wciąż obecne widmo wojny i perspektywa katastrofy nuklearnej) oraz… seks. Nie tylko oni penetrowali rejony Erosa. Po raz pierwszy w historii polscy artyści tak dosłownie zaczęli prezentować swe erotyczne fascynacje. Byle tylko dzieło nie trąciło pornografią i sugerowało coś więcej, niż tylko chęć szukania podniety. Wypada przypomnieć Jana Lebensteina, którego 80. rocznica urodzin minęła w styczniu tego roku, także łączącego erotykę z okrucieństwem i sadyzmem.