Miał już osiemdziesiątkę, a nadal eksperymentował. Tak ciąć linoryt, z tyloma kolorami, po malarsku – to nie lada dezynwoltura. Ale Picassa było na to stać, w sensie psychicznym. Nigdy nie przywiązywał wagi do minionych osiągnięć ani nie bał się przyznać, że przed nim też było kilku geniuszy.
Dlatego bez kompleksów podszedł do „Śniadania na trawie”, parafrazy arcydzieła Édouarda Maneta. Rzec można, „przetłumaczył” obraz sprzed stu laty na mowę współczesnej (wówczas) grafiki oraz na styl Picassa.
[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/galeria/500378,4,583383.html]Zobacz galerię zdjęć[/link][/b][/wyimek]
„Śniadanie na trawie” i „Popiersie kobiety w kapeluszu” (wizerunek Jacqueline Roque, drugiej żony Picassa), kolejny linoryt datowany na 1962 rok, trafiły do warszawskiego Muzeum Narodowego pięć lat później, za pośrednictwem Daniela Kahnweilera, przyjaciela artysty. Taka mała rekompensata – bo wcześniej mieliśmy szansę na płótna, których przedstawiciel rządu PRL nie chciał odebrać (!) z pracowni Picassa.
Te oraz inne eksponaty zbliżonej klasy znalazły się na wystawie „Gwiazdy na Gwiazdkę”. Wszystkie powstały w XX wieku, a sygnują je nazwiska pierwszej wielkości, po prostu podręcznikowe. Trochę to przegląd stylów, kierunków i najważniejszych osobowości w sztuce ubiegłego stulecia – a trochę pokaz przedmiotów, z których muzeum słusznie jest dumne. W dodatku nie szczyci się nimi na co dzień, jako że kompozycje na papierze fatalnie znoszą stałą obecność światła. Toteż we wszystkich poważnych placówkach artystycznych eksponuje się je okazjonalnie, żeby jak najdłużej zachowały „młody” wygląd.