Może coś o tym powiedzieć, bo jako współautor catalogue raisonné doskonale zna dorobek artysty, którego imię sam nosi.
Tu, przy okazji uwaga – to imię to katalońskie Joan, które wymawia się „Żuan", a nie hiszpańskie Juan („Huan"), jak myli się wielu. Przemawiający na otwarciu wystawy nowy, od czterech dni pełniący swe obowiązki, dyrektor Tate Modern Belg Chris Dercon, kilkakrotnie popełniał błąd, nazywając Miró Juanem. Za każdym razem był skwapliwie głośno poprawiany przez obecnych przedstawicieli katalońskich instytucji wspierających wystawę. Pozornie drobiazg, ale rzecz nieobojętna, o czym przekonuje i cała wystawa. Walka Katalonii o autonomię, podkreślanie specyfiki i odrębności jej kultury, walka o prawo bycia innym, bycia sobą to ważny klucz do sztuki Miró.
Wydaje się, że wszyscy dobrze ją znamy – pełną humoru, poezji i radości życia, cieszącą kolorami i beztroską, podobną do sztuki dzieci. Taka uogólniona wizja dorobku tego czołowego malarza surrealisty ma oczywiście usprawiedliwienie w wielu dziełach, ale z pewnością nie wyczerpuje wszystkich aspektów jego twórczości. Tytuł londyńskiej wystawy „Joan Miró – The Ladder of Escape", nawiązujący do powtarzającego się na wielu pracach artysty uproszczonego znaku drabiny, może nasuwać myśl, że sztuka była dla Miró ucieczką, schronieniem od niepokojów świata, których był bardzo świadomy. Może to dziwić, ale wielokrotnie o sobie powtarzał, że jest z ducha pesymistą. Marko Daniel i Matthew Gale, kuratorzy wystawy, postanowili przedstawić jego dzieła w mniejszym stopniu jako wyraz beztroski i zabawy, a bardziej pod kątem ich zaangażowania. Chcą nam pokazać, jak na swój własny sposób Miró reagował i uczestniczył w wydarzeniach zewnętrznego świata i polityki, jak manifestował swą twórczością ducha wolności i niezależności jednostki, jak uparcie go bronił.