Po raz kolejny Ołdakowski opowiada mediom, jak lubił jego grupę Lech Kaczyński, a co więcej, lubił ją wbrew Jarosławowi. I nawet przestrzegał, że bez niego "muzealnicy" długo by miejsca w PiS nie zagrzali.
Dodaje też, że lubił ich z wzajemnością, i że nie wszyscy tę szczególną więź, jaka się wytworzyła pomiędzy "muzealnikami" a śp. prezydentem, rozumieją. Chciałbym streścić, co jeszcze mówi, nie tylko w tym wywiadzie, ale w tym właśnie problem, że więcej do powiedzenia najwyraźniej nie ma.
To wszystko bardzo wzruszające. Może nawet konserwatywne, jeśli za konserwatywny uznać stereotyp, że gdzie są kobiety, tam przekaz powinien być melodramatyczny i łzawy.
Ale Jan Ołdakowski nie występuje jako gość rocznicowej wieczornicy. Występuje jako polityk nowego ugrupowania, które jeśli chce być traktowane poważnie, powinno przedstawić jakąś polityczną ofertę, najlepiej nową i sensowną. Zwłaszcza, skoro konieczność oderwania się od PiS uzasadniło między innymi zarzutem, że jego prezes skupił się tylko na katastrofie smoleńskiej, zapominając o całej politycznej rzeczywistości.
"Jarosław Kaczyński chce nas obrzydzić elektoratowi PiS", zauważa Ołdakowski. Celnie, a czy to naprawdę oznacza, że reszcie elektoratu PJN musi się obrzydzić sama?