Muszę przyznać, że martwiłem się ostatnimi czasy o redaktora Tomasza Lisa. Martwiłem się z tego powodu, że od kilkunastu już dni nie napisał ani nie powiedział nic, by zasłużyć na miejsce na tych łamach. Czyżby znów zapomniał o nawodnieniu organizmu? Czyżbyaż tak się przejął naganą udzieloną mu przez Radę Etyki Mediów?
Na szczęście, redaktor Lis brawurowo wraca dziś na należne sobie miejsce. Pokazuje przy tym nie lada nonkonformizm. W czasie, kiedy wszyscy jego koledzy używają sobie na Platformie, piętnując jej korupcję i zgniliznę, Lis postanowił się skupić na kimś znacznie groźniejszym dla naszego państwa (które redaktor niezwykle uroczo nazywa "Bolandą"). Tym kimś jest Jarosław Gowin.
Oczywiście, Lis nie bagatelizuje platformianych afer. Co to, to nie.
Ja nie bagatelizuję finansowych machlojek, ani politycznego kapitalizmu, ani klientelizmu, ani rozdawnictwa stanowisk. (...) Warto jednak we wszystkim zachować pewne proporcje. To, że działacz X albo działaczka Y to krętacze nie uzasadnia jeszcze wniosku, że partia to jeden wielki geszeft, a szef partii rozwija patologie. Można się oczywiście zastanawiać co dalej się będzie działo ze sprawą dolnośląską, ale być może wskazany byłby jednak umiar. Wskazana byłaby jednak cierpliwość.
Ani proporcji, ani umiaru ani cierpliwości Lis nie ma za to do Gowina, którego nazywa w nagłówku tekstu na swoim blogu w Natemat.pl: