Walka SLD z PSL, ataki na Marka Sawickiego, próba zebrania podpisów pod wnioskiem o jego odwołanie, akcja ulotkowa na bazarach – wszystko to na niewiele się zdało. Pojedynek o wyborców wygrała partia Janusza Piechocińskiego. Wręcz zdeklasowała ugrupowanie Leszka Millera. Ludowcy z 17-proc. poparciem dwukrotnie przebili wynik Sojuszu, który – wedle sondaży – zdobył niecałe 9 proc. głosów.
Szef PSL nie krył zadowolenia z wyniku wyborczego, mówiąc, że jest on wspaniałym sukcesem, choć to raptem o 1 pkt proc. więcej niż przed czterema laty. Ale zważywszy na fatalną wpadkę ministra rolnictwa, który nazwał rolników, czyli elektorat swojej partii, frajerami, to naprawdę duże osiągnięcie.
Piechociński nie omieszkał pochwalić się też, że dwa lata temu został prezesem Stronnictwa. I osobiście ma powody do zadowolenia. Po pierwsze, udowodnił, że nie jest ani trochę gorszym liderem niż Waldemar Pawlak. A w Stronnictwie jest ciągle spora grupa działaczy, którzy tak uważają. Teraz, po drugich już tak udanych wyborach pod przywództwem Piechocińskiego, krytycy nie mają pretekstu, by nadal narzekać na jego przywództwo. Jeżeli więc liczyli na okazję do odsunięcia go od władzy, to się zawiedli.
I to jest drugi powód do zadowolenia dla prezesa PSL – ma zapewniony spokój na następny rok. Do wyborów parlamentarnych nikt już nie będzie kwestionował ani jego ekscentrycznego stylu bycia, ani przywództwa.
PSL pod wodzą Piechocińskiego nie tylko potwierdziło mocną trzecią pozycję na scenie politycznej, ale udowodniło, że w samorządach jest bardziej potrzebne PO niż Platforma jemu. A to zdecydowanie poprawi sytuację tej partii w koalicji rządowej.