Wyrwanie Polski z pułapki średniego rozwoju – taki ambitny cel postawił sobie wicepremier Mateusz Morawiecki. Nawet jeśli to się uda, kraj może w tym samym czasie wpaść w coś groźniejszego – szarą strefę państw Zachodu, w których zasady demokracji nie są do końca respektowane.
W naszym regionie kandydaci do takiej strefy to także Węgry Viktora Orbána i Słowacja Roberta Fico. A dalej na południe Rumunia i Bułgaria, państwa, które dostały się w 2007 r. do Unii niejako na gapę i nigdy nie otrząsnęły się ze skorumpowanego systemu politycznego.
USA zrobiły w ostatnich miesiącach wiele, aby do takiego scenariusza nie doprowadzić. Waszyngton stopniowo, co opisywaliśmy w „Rzeczpospolitej", dawkował presję na polskie władze, aby rozwiązały spór o Trybunał Konstytucyjny zgodnie z zasadami państwa prawa i nie przekroczyły (na szczęście do tego nie doszło) innej „czerwonej linii": ograniczenia wolności mediów prywatnych.
Najpierw były sygnały anonimowych dyplomatów, potem list czołowych senatorów (w tym Johna McCaina) do premier Beaty Szydło, dalej oficjalne już oświadczenie rzecznika Departamentu Stanu i wreszcie odmowa ze strony Baracka Obamy spotkania z Andrzejem Dudą w czasie szczytu nuklearnego w Waszyngtonie pod koniec marca. W sprawie TK z Jarosławem Kaczyńskim spotykał się amerykański ambasador Paul W. Jones.
Strategię wobec Polski Amerykanie zaczęli też koordynować z Brukselą, wysuwając na pierwszy plan ocenę Komisji Weneckiej. A nawet zaczeli grać w tej sprawie pierwsze skrzypce, w nadziei, że Kaczyński weźmie pod uwagę w większym stopniu stanowisko USA niż unijnych urzędników.