Styl, w jakim Madziarzy pokonali Austriaków, skłonił mnie do wniosku, że to właśnie następcy Ferenca Puskasa mogą na Euro ocalić piękno futbolu, a zarazem sprawić niespodziankę i stanąć na najwyższym podium.
Od czwartku myślę jednak o jeszcze jednym niespodziewanym kandydacie do tytułu mistrzowskiego i w dodatku jemu właśnie kibicuję. Tak – to biało-czerwoni. Ale rodzą się w związku z tym w mojej głowie dość ponure skojarzenia i wspomnienia.
Chodzi o pamiętne Euro na portugalskich boiskach w roku 2004. Wtedy zwycięzcą turnieju została reprezentacja Grecji. Wizytówką tej drużyny było coś, co powszechnie się nazywa antyfutbolem, czyli dążenie do osiągnięcia jak najbardziej korzystnego wyniku poprzez murowanie własnej bramki, a zarazem liczenie na jakąś okazję do wyprowadzenia ataku i strzelenia gola.
Grecy zdobyli wówczas siedem bramek, stracili cztery. Zwycięstwa odnieśli wyłącznie jednobramkowe. I nie zyskali uznania w oczach europejskich kibiców. Jedynym ich atutem była skuteczność.
12 lat temu dużo myślałem o tym, że piłka nożna umiera. Że przyszłość należy do antyfutbolu. Całe szczęście po Euro 2004 mieliśmy Mundial 2006 w Niemczech oraz dwa lata później kolejne mistrzostwa Starego Kontynentu w Austrii i Szwajcarii. Zwycięzcami tych turniejów były ofensywnie grające, bramkostrzelne ekipy: pierwszego – reprezentacja Włoch (też przecież znana z antyfutbolu, ale akurat wtedy nie można go było jej zarzucić), drugiego – reprezentacja Hiszpanii.