W 2005 r. podczas zakazanej przez ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego Parady Równości lider niewielkiej lewicowej organizacji Młodzi Socjaliści Adrian Zandberg przemawiał mniej więcej tak: – Liberałowie nas nienawidzą, bo walczymy o sprawiedliwość społeczną, a prawica nienawidzi nas za to, że domagamy się wolności światopoglądowej. Nie będziemy się tym przejmować, bo jesteśmy lewicą i musimy iść własną drogą.
Od tego czasu minęło 13 lat. Zandberg jest liderem niewielkiej lewicowej partii, a polska lewica – daleko od rozstrzygnięcia, z kim jej bardziej po drodze.
Nic więc dziwnego, że za sprawą prowokacyjnej deklaracji publicysty Rafała Wosia, że należy „wspólnie z PiS budować demokratyczny socjalizm”, w wielu lewicowych środowiskach rozpętała się potężna dyskusja, a rozmaici obrońcy wolności zajęli się odmawianiem Wosiowi prawa do wolności wypowiedzi. Najbardziej zajadli ci, którzy związali się z Platformą Obywatelską, wierząc, że PiS niszczy w demokrację i wolność.
Logika dwóch politycznych bloków jest niemiłosierna: ci, którzy krytycznie oceniają PiS, muszą pójść za PO, bo inaczej zostaną okrzyknięci zdrajcami demokracji. A jeśli uważają, że PO rządziła źle i sama sobie PiS wyhodowała? Wtedy są zdrajcami jeszcze większymi i „pożytecznymi idiotami PiS”. Po drugiej stronie logika jest identyczna. Podobna narracja ciągnie się zresztą od 1989 r. Może dlatego w Polsce lewicy prawie nie ma?
Jest oczywiście SLD, który dzielnie walczy o ponowne skupienie elektoratu, ale ze swoim zestawem poglądów na gospodarkę i demokrację sytuuje się raczej w centrum, a na historię – w PRL. Być może dlatego – co pokazuje rozkład głosów w sondażach – wyborcy Sojuszu najczęściej przenosili swoje poparcie w poprzednich wyborach na PiS.