Utarte frazy o urywaniu się z choinki czy spadaniu z Księżyca okazują się tu za słabe. Gdyby Adam Michnik zdumiał się, jak można bronić kapusiów SB, albo gdyby kretyni klecący krzyż z puszek po piwie wyrazili oburzenie wyszydzaniem symboli religijnych, byłoby to coś podobnej miary.
Czy Schetyna nie jest przypadkiem jednym z szefów partii, której jedynym zauważalnym programem jest tępienie "tej ciemnoty jakiejś", którą Władysław Bartoszewski nazwał wdzięcznie bydłem? Czy nie jest aby partyjnym zwierzchnikiem Kutza, Niesiołowskiego i Palikota? Jednym z założycieli tego przemysłu nienawiści, agresywnego poniżania i wykluczania z życia publicznego byłego prezydenta RP?
Rzeczywiście, jakaś granica znowu została przekroczona, ale jest to granica tupetu oraz hipokryzji; i to akurat nie Kaczyński, którego radykalnej wypowiedzi skądinąd nie zamierzam tu wcale bronić, ale właśnie Schetyna ją przekroczył.
Mam wrażenie jednak, że władza i establishment uważają, iż Polacy, jak opisywane przez badaczy ludy prymitywne, "żyją w wiecznym teraz", bez jakiejkolwiek pamięci dnia wczorajszego. Szemrany biznesmen, który nie tak dawno starał się zaistnieć jako patron fundamentalistów i "pokolenia JP2" ostatecznie zaistniał jako wymachujący gumowym penisem wróg Kościoła – i ludzie to kupili. Lewicowy szef NBP oznajmia, że "nie trzeba się pchać do euro", i ci, którzy tresowali jego poprzednika i cały naród w entuzjazmie dla wspólnej waluty, są nieodmiennie zachwyceni.
Najgorsze, że ta pogarda dla nas jako obywateli i wyborców nie jest bezpodstawna.