Leszek Miller w opinii wielu publicystów miał być grabarzem SLD. Tymczasem jego wybór na szefa partii uspokoił nastroje w Sojuszu, zakończył okres wewnętrznej wojny i tchnął w szeregi optymizm, którego od dawna nie było. A po ostatnim sondażu TNS Polska, w którym poparcie dla SLD wzrosło do 16 procent, a dla Ruchu Palikota spadło do 7 procent, po partii rozlała się wręcz fala entuzjazmu.
Jeszcze kilka miesięcy temu wiele osób w Sojuszu mówiło: z tej partii z Millerem na czele nic już nie będzie. Dziś nawet najwięksi pesymiści tego nie powtarzają. Działacze partyjni uwierzyli, że obecna kadencja jest ostatnią, którą spędzą w opozycji. Dlaczego? Bo poparcie dla Sojuszu będzie nadal rosło, a dla Platformy Obywatelskiej na trwałe się osłabi. A wtedy Sojusz jako trzecia siła na scenie politycznej będzie naturalnym kandydatem do współrządzenia z PO.
Łatwo też znajdują odpowiedź na pytanie, dlaczego to akurat oni mieliby być pierwsi w kolejce do współrządzenia, a nie Ruch Palikota, który po poparciu podwyższenia wieku emerytalnego już jest prawie w nieformalnej koalicji z partią Donalda Tuska. Wierzą, że do końca tej kadencji RP zostanie zmarginalizowany.
- Nie tylko nasi działacze przestali się bać konkurencji Palikota, ale również ci, którzy od nas odeszli, wyraźnie kombinują, jak by tu wrócić i nie stracić twarzy - opowiada działacz samorządowy Sojuszu. - Nawet radni, którzy uciekli od nas do Palikota, ostatnio zrobili się zdecydowanie milsi, bo widzą, że ich liderowi nie wszystko wychodzi, i zaczynają się martwić oswoją przyszłość.
Nikt też w SLD nie wierzy, że będą kolejne transfery znanych polityków do partii Palikota. Dziś już wiadomo, że barw nie zmieni żadna z osób, o których możliwym odejściu miesiącami spekulowano: ani Katarzyna Piekarska, była szefowa SLD na Mazowszu, ani eurodeputowany Wojciech Olejniczak, ani nawet poseł Ryszard Kalisz, który ma najwięcej kontaktów z Ruchem Palikota, bo razem z Robertem Biedroniem pilotuje wspólny dla obu ugrupowań projekt ustawy o związkach partnerskich.