Ludzie Zachodu poznali specyficzny typ ludzi wschodu - postsowieckich, wyzbytych z człowieczeństwa. Poznali rosyjskich rebeliantów prowadzących wojnę na wschodzie Ukrainy na zlecenie Moskwy.
Ostatnio coraz bardziej się przekonuję, że Australijczycy czy - przede wszystkim - Holendrzy, przedstawiciele narodów najbardziej dotkniętych przez katastrofę malezyjskiego samolotu sprzed roku, wychodzą ze zderzenia z ludźmi wschodu z podniesioną głową.
Co szczególnie boli w zestawieniu z działaniami polskich władz po katastrofie smoleńskiej. Świetnie o tym napisał dziś w "Rzeczpospolitej" Andrzej Stankiewicz, podkreślając, że Holendrzy nie przejmowali się rosyjską propagandą, "ominęli szerokim łukiem niesławną komisję MAK", i przeprowadzili to, co powinni zrobić Polacy - własne śledztwo.
"Holenderskie władze - w odróżnieniu od polskich - po tragedii stanęły na wysokości zadania" - napisał trafnie Andrzej Stankiewicz, a mi się zrobiło głupio. Bo, niedługo po zestrzeleniu samolotu z prawie dwoma setkami Holendrów na pokładzie, krytykowałem holenderskie reakcje na tragedię. Uległość, jak dziś widać rzekomą, rządu wobec Moskwy, przekładanie interesów nad wartości i chłód emocjonalny (zwlekano z ogłoszeniem żałoby narodowej). Przebudźcie się, Niderlandy - wzywałem w tytule.
Teraz wiem, że Holandii nie trzeba było budzić. Pracowała w swoim rytmie, bez rozgorączkowania, bez histerycznych gestów, bez grożenia Rosjanom i bez wyznawania im wielkiem miłości. Ściągnęła wrak, wysłała prokuratorów. Metodycznie zmierzając ku prawdzie. I całkiem szybko do tej prawdy doszła - choć bardzo się ona nie podoba Kremlowi, który odpowiada za wyczyny swoich podopiecznych z Donabasu.