W Sejmie można było w środę usłyszeć, że Polska jest ważnym krajem UE, powinna zachowywać się solidarnie i prowadzić ambitną i odważną politykę w sprawie uchodźców. To dokładnie to, czego rząd Ewy Kopacz nie robi. Jego postawa jest mieszanką dobrych chęci wobec uchodźców, strachu przed skutkami wspólnej unijnej polityki w tej sprawie i dziwnie pojmowanej solidarności z Grupą Wyszehradzką. Mieszanką bez żadnej myśli przewodniej i bez żadnych ambicji wpływania na bieg europejskich wydarzeń.
Debata jest fundamentalna, bo dotyczy zakresu suwerenności w polityce migracyjnej. Jedna sprawa to konieczność pilnego zajęcia się tymi, którzy stoją u bram Europy albo już nawet do niej wkroczyli i szukają ratunku przed wojnami i reżimami. Druga, oczywiście powiązana, to kwestia przyjmowania uchodźców w przyszłości. Czy ma to się odbywać automatycznie, każdorazowo decyzją unijnych urzędników, bez politycznej akceptacji, jak proponuje to Bruksela, a wspiera mocno Berlin? Ustępstwa w tym pierwszym punkcie dadzą nam szansę wpływania na politykę migracyjną w długim terminie.
Najpierw za, a potem przeciw
W sprawie pilnego rozlokowania już przybyłych uchodźców początkowo mówiliśmy o przyjęciu około 2 tysięcy osób, teraz słychać, że oferta się zwiększy. Ale gdy w Brukseli w ostatni poniedziałek rada ministrów spraw wewnętrznych zaproponowała wspólną deklarację o „zobowiązaniu się" państw członkowskich do przyjęcia w sumie dodatkowych 120 tysięcy imigrantów, Polska była przeciw. Mimo że wcześniej rząd mówił, iż propozycja idzie w dobrym kierunku, bo poza rozdziałem 120 tys. osób przewiduje wzmacnianie granic zewnętrznych, tworzenie ośrodków przyjęć na granicach UE, rozróżnianie imigrantów ekonomicznych i uchodźców czy wreszcie prześwietlanie przyjmowanych osób pod względem bezpieczeństwa.
W dokumencie nie było mowy o tak trudnym dla nas do przyjęcia przyszłym mechanizmie obowiązkowym. Jak mówią dyplomaci w Brukseli, Polska najpierw była więc za tą propozycją, ale potem okazało się, że jest przeciw, bo z Warszawy przyszło polecenie o konieczności poparcia Grupy Wyszehradzkiej. Warto jeszcze nadmienić, że w obradach dotyczących tak ważnej sprawy uczestniczył wiceminister Piotr Stachańczyk, bo minister Teresa Piotrowska jak zwykle nie dotarła do Brukseli. Niewątpliwie fachowy urzędnik, ale na pewno nie polityk, który miałby mandat do wypracowywania kompromisu.
Polski nie słychać, głośno wypowiadają się natomiast przedstawiciele Słowacji, a także Czech, którzy są fundamentalnie przeciwni przyjmowaniu uchodźców. Premier Słowacji Robert Fico argumentował ostatnio, że nie może przyjąć uchodźców, bo w jego kraju nie ma meczetów. Polski rząd, solidaryzując się z nim, stawia się w jednym rządzie z politykiem, który prowadzi też dramatyczną w skutkach dyskryminację Romów. I zupełnie nie wiadomo, po co ta solidarność, bo przecież Polska zamierza przyjąć uchodźców. Czy mamy do załatwienia jakieś inne interesy ze Słowakami? Czy mogą nam w UE zaoferować coś więcej niż Niemcy i Francuzi w ramach Trójkąta Weimarskiego? A może solidarność z Bratysławą to cena, którą musimy zapłacić za silne poparcie Słowacji w trudnych dla nas sprawach w przeszłości? A jeśli tak, to w jakich? Bo np. w sprawie sankcji wobec Rosji czy wspólnej polityki energetycznej na poparcie Wyszehradu nie mogliśmy liczyć. Tymczasem z Francuzami i Niemcami kilka ważnych rzeczy załatwiliśmy.