Duża część Polskiej prawicy po zwycięstwie Donalda Trumpa nie kryła wielkiej satysfakcji. Niektórzy cieszyli się dlatego, że przegrała nielubiana przez nich Hilary Clinton, inni naprawdę zafascynowali się postacią amerykańskiego bogacza, który miał kaprys wystartować w wyborach prezydenckich. Pierwsza postawa przypomina trochę odmrażanie sobie uszu na złość mamie lub babci. Bo przegrała ta wstrętna lewaczka, więc trzeba się cieszyć. Owszem, Clinton była fatalnym kandydatem, uosabiała wszystkie patologie amerykańskiej polityki i demokracji. Ale pytanie, czy z punktu widzenia polskich interesów Donald Trump będzie lepszy? Bo wydaje się, że radość rodzimych fanów republikanina z grzywką wydaje się przedwczesna.
Przede wszystkim Trump słabo nadaje się na przywódcę konserwatywnej rewolucji. Przez lata był zwolennikiem prawa do aborcji, był trzykrotnie żonaty, a poza bogactwem znany był z dość prostackiego prowadzenia telewizyjnego reality show. W dodatku przez wiele lat było mu bliżej do amerykańskiej lewicy, niż do konserwatystów. Ci ostatni zresztą pokochali go po tym, jak bezpardonowo zaczął atakować imigrantów w USA.
Ale nawet zakładając, że Trump jest dziś przykładnym mężem i ojcem, a w kampanii proponował nawet karanie kobiet, które dokonują aborcji, i będzie propagował chrześcijańskie wartości, warto się raczej zastanowić nad tym, co jest ważne w relacjach międzynarodowych. Czy w ogóle kategorie moralne są właściwym kryterium oceny amerykańskiego prezydenta z polskiej perspektywy? Czy Polska powinna oczekiwać od amerykańskiego przywódcy, by zaczął nawracać cały świat?
USA są dla Polski ważne przede wszystkim jako gwarant bezpieczeństwa. W tej zaś sprawie w przypadku więcej jest powodów do niepokoju niż do radości. Choć popularny polski prawicowy publicysta przekonywał wczoraj, że nie ma dowodów na to, że Trump jest proputinowski, a przecież Clinton robiła z Rosjanami biznesy, warto na to chwilę dłużej patrzeć, ale nie z perspektywy emocjonalnej, lecz od strony zimnego interesu.
Zarówno wypowiedzi Trumpa o ochronie państw bałtyckich, które mogły być zrozumiane jako stawianie znaku zapytania nad automatyczną zasadą wynikającą z Traktatu Waszyngtońskiego o pomocy zaatakowanym sojusznikom, jak i te sugerujące, że referendum na Krymie, które stało się pretekstem do aneksji należącego do Ukrainy półwyspu, było prawomocne, są z punktu widzenia naszego interesu bardzo niepokojące. Podobnie deklaracje prezydenta elekta z czasu kampanii wyborczej o tym, że trzeba się „dogadać” z Putinem, powinny budzić w Polsce niepokój nie zaś wzruszenie ramion.