Mała czarna to ideał na obecne czasy nadmiaru i efemerycznych mód. Czemu małe czarne są wyjątkowe, chociaż zwykłe?
Czarna sukienka po raz pierwszy skupiła na sobie spojrzenia na obrazie „Portret Madame X" Johna S. Sargenta. Dziewiętnastowieczna celebrytka o sinobiałej cerze pociągniętej liliowym pudrem ma na sobie wydekoltowaną, nienaturalnie ściśniętą w pasie i czarną jak noc suknię. Kontrowersje wśród paryskiej publiczności wzbudził dekadencki erotyzm modelki. Nie spodobało się też to, że czerń, noszona dotychczas przez wdowy zgodnie ze skrupulatnie przestrzeganym kodeksem żałobnym, została ukazana jak zalotny fatałaszek.
Kilkadziesiąt lat później czarne sukienki już na dobre wyswobodziły się z żałobnej symboliki i występowały w rozmaitych rolach: od neutralnej odzieży kobiet, które w czasie II wojny światowej poszły do pracy, po uwodzicielskie kreacje femmes fatales w filmach noir.
Ale najsłynniejsza mała czarna to ta ze „Śniadania u Tiffany'ego". Zaprojektowana przez Huberta de Givenchy'ego, z którym Audrey Hepburn łączyła przyjaźń. Włoska czarna satyna, dopasowana góra z wycięciami odsłaniającymi szczupłe łopatki Hepburn, maleńkie marszczenie w talii i wąska spódnica z pionowym rozcięciem aż do uda.
Czy taką właśnie sukienkę widać na plakacie i w filmie? Otóż nie. Hepburn zabrała do studia dwa egzemplarze sukienki projektu Givenchy'ego. Decydenci uznali jednak, że rozcięcie ukazujące nogę jest zbyt śmiałe. Edith Head, naczelna kostiumografka Hollywood, przeprojektowała ją tak, żeby spódnica była zamknięta. To ta wersja została uwieczniona w filmie, na plakacie i na milionach kubków, poduszek i misek dla kotów.