Powoli zapominamy o wyborach. Publicyści świętują większe zróżnicowanie sceny politycznej, lewica czuje się tak, jakby to ona wzięła władzę, w Senacie tykają podłożone właśnie ładunki wybuchowe, ale premier Mateusz Morawiecki trwa na stanowisku – znów.
Tematem nadrzędnym stała się już kolejna, tym razem prezydencka kampania. I wszystkie decyzje polityczne są jej podporządkowane. Dlatego rząd ma pracować i nie przeszkadzać politykom zajętym następnym rozdaniem.
Za sprawą rezultatu wyborów parlamentarnych, nagle z epoki zabetonowanej władzy PiS, znaleźliśmy się w czasie dynamicznej zmiany i bulgotania pod pokrywą. Czasem może się dzięki temu coś smacznego ugotować, częściej jednak wykipieć.
Składniki tej potrawy, oprócz wyniku dającego opozycji nieco więcej powietrza, to także wzrost znaczenia wewnętrznych koalicjantów PiS, wmaszerowanie na scenę niewielkiego oddzialiku Konfederacji i socjalne marzenia socjalnej Lewicy w sile 6 sztuk poselskich. To wszystko burzy spokój rządzących.
Tym bardziej że i bez tych politycznych okoliczności wyzwania mnożą się jak szalone – dość wspomnieć nierozważną obietnicę uchwalenia zrównoważonego budżetu, która być może zadowoli zwolenników „czystości modelu”, ale musi wpłynąć na poziom wydatków, w tym także społecznych.