To film, w którym emocje i napięcie w pewnym momencie sięgają zenitu i nie spadają do samego końca. Film pełen przemocy i brutalności, jednak ukazywanej w sposób zawoalowany. Wreszcie film, którego akcja dzieje się w świecie skorumpowanym i dusznym, a widz jest świadkiem cierpienia tych, którzy nie godzą się na zasady tego świata lub po prostu przypadkiem stanęli na drodze tym, którzy je ustalają. Otwierająca scena, w której Joe (Joaquin Phoenix) ćwiczy wstrzymywanie oddechu, jest zapowiedzią tego, co przez najbliższe półtorej godziny zafunduje nam Lynne Ramsay.
Reżyserka chwalonego w Cannes „Musimy porozmawiać o Kevinie" przywołuje motywy znane ze swoich poprzednich filmów: niewinny (czy na pewno?) świat dziecka, wszechobecną śmierć, rozważania o winie i karze. Joe to wrażliwy twardziel, wynajmowany do brudnej roboty, którego życie prywatne jest w totalnej rozsypce. Jego przeszłość kryje wiele mrocznych zdarzeń: był agentem FBI, walczył w armii i widział rzeczy koszmarne. Ale i dzieciństwo Joego nie należało do najweselszych. Szczegółów możemy się jedynie domyślić: sceny retrospekcji są krótkie, często to sekundowe przebitki ukazujące jeden – najczęściej bezlitosny – obraz. I taka jest cała filmowa filozofia „Nigdy cię tu nie było". Joe, wynajęty, by uratować dziewczynkę (Ekaterina Samsonov) porwaną przez grupę wysoko postawionych pedofilów, wkracza na swoją drogę przez mękę, która będzie ukazywana za pomocą serii obrazów, detali, często w sposób symboliczny. Podobnie filmy potrafił kręcić Alfred Hitchcock – nie dziwi więc, że w jednej ze scen matka Joego ogląda właśnie „Psychozę".
Na tym właśnie polega siła filmu Ramsay. Doskonały montaż krótkich ujęć sprawia, że w półtoragodzinnym obrazie otrzymujemy kondensację tego, co najważniejsze. Nie ma zbędnych scen; zresztą nie byłoby na nie czasu. Nawet pojawiające się czasem – typowe dla filmów noir – obrazy nocnego miasta punktowane są niezwykłą, nieraz senną, a czasem rozkrzyczaną, industrialną i dysonansową muzyką Jonny'ego Greenwooda z Radiohead (przywodzi to na myśl przykład z naszego podwórka – oniryczne sceny z „Chce mi się wyć" Jacka Skalskiego, ilustrowane muzyką Lecha Janerki). Także dialogi są niezwykle oszczędne, pozbawione zbędnych słów.
„Nigdy cię tu nie było" nie jest filmem pozbawionym wad. Mimo całej dyskrecji zdarza się w nim kilka scen łopatologicznych, zwłaszcza gdy szkocka reżyserka używa symboli. Wiadomo też, że – jak to najczęściej bywa w przypadku kina neo-noir – przedstawiana historia nie będzie niczym nowym. I Ramsay nie sili się na innowacyjność. Jednak nawet motyw „twardziela i dziewczynki", przetwarzany tysiące razy (od „Taksówkarza" do „Leona zawodowca"), tu pozostaje świeży. Ewentualne mielizny przykrywa jednak koncert aktorski Joaquina Phoenixa, który bez nadmiaru gestów pokazuje całą paletę emocji kryjących się głęboko w duszy Joego. To prawdziwa kreacja, przy której – trzeba przyznać – bledną inni aktorzy. Nie ma na przykład w „Nigdy cię tu nie było" czarnego charakteru na miarę Normana Stansfielda z „Leona"; zło jest tu raczej bezosobowe, roztapia się w rozproszonej klice.
Choć zdarzają się dziś próby ożywienia nurtu neo-noir (jak choćby „Drive", „Blade Runner 2049" czy serial Netflixa „Altered Carbon"), to Ramsay – jak się wydaje – szczególnie dobrze czuje ducha gatunku. Wiadomo, że bez oddechu nie można wytrzymać w nieskończoność, a jednak oglądając „Nigdy cię tu nie było", wstrzymywałem go z chęcią.