Ale pisanie o metodach działania np. żandarmerii czy policji wymaga przecież specjalistycznej wiedzy.
Po części czerpałem ją z książek czy filmów dokumentalnych, ale po części po prostu z głowy. Ktoś, kto za bardzo stara się odwzorować rzeczywistość, napisze nudną książkę, bo na co dzień nie dzieje się nic spektakularnego. Przykładowo w telewizyjnym serialu kryminalnym bohaterowie wysyłają próbkę do laboratorium i godzinę później wiedzą wszystko o sprawcy zbrodni. Pokazywanie tego, że tak naprawdę muszą tygodniami czekać na wyniki, wywołałoby raczej ziewanie niż ekscytację.
Nie spotkał się pan z zarzutami, że zmyśla, popełnia błędy rzeczowe?
Cały czas to słyszę (śmiech). Część tych błędów wynika z mojej niewiedzy, ale część ze świadomego ignorowania przeze mnie faktów, byleby wydarzenia toczyły się gładko. Na przykład piszę o tym, że bohater poruszający się w Nowym Jorku samochodem skręca w konkretnym miejscu w lewo. Nowojorczycy, którzy znają te okolicę, mogą oburzać się, że przecież w tym miejscu nie ma takiej możliwości, jest nakaz jazdy prosto. Ale reszta świata o to nie dba, interesuje się tylko tym, czy bohater dotarł z punktu A do punktu B. Moim zadaniem jako autora powieści jest zabawianie czytelników, a nie precyzyjne odwzorowywanie świata.
Choć urodził się pan i wychował w Wielkiej Brytanii, pańskie powieści są bardzo amerykańskie, nie tylko jeśli chodzi o styl. Jak rozwinął pan umiejętność budowania dialogów w sposób charakterystyczny dla mieszkańców USA?
Mieszkam już jakiś czas na Manhattanie, więc po prostu będąc tu i słuchając rozmów na ulicy, ale także z książek, gazet, z piosenek w radiu czy wreszcie z filmów. Jesteśmy zanurzeni w tej kulturze, a ja upodobałem sobie rytm, precyzję, zwięzłość amerykańskiego dialektu. Nie zmienia to faktu, że pisanie tych powieści przypomina mi pisanie w obcym języku. Nie biorę niczego za oczywistość, każde sformułowanie musi być przemyślane i przeanalizowane.
A czy amerykańscy czytelnicy reagują na pana powieści inaczej niż brytyjscy?
Różnica w odbiorze leży gdzie indziej. Granica pokrywa się raczej z Europą Zachodnią. Reacher jest jak samoobrona obywatelska, bo nie waha się użyć przemocy, gdy natyka się na niesprawiedliwość. Cywilizowani mieszkańcy Europy Zachodniej, a w szczególności Skandynawii, nie czują się z tym komfortowo. W końcu także przekonali się do moich książek, ale początkowo na przykład w Szwecji odmówiono ich publikacji właśnie dlatego, że wiele w nich przemocy. Polsce – podobnie innym krajom Europy Wschodniej – bliżej pod tym względem do USA i Wielkiej Brytanii, bo czytelnicy bez problemu przyjęli istnienie mściciela, który działa poza granicami prawa.
Jack Reacher istotnie przypomina samotnego jeźdźca z Dzikiego Zachodu. Lubi pan westerny?
Niespecjalnie. To faktycznie podobny rodzaj bohatera, ale taki archetyp nie narodził się wraz z westernami, istniał długo wcześniej. Poczucie sprawiedliwości charakterystyczne dla mieszkańców pogranicza w Europie znane było już w średniowieczu. Reacher jest raczej bliższy oryginałowi ze Skandynawii niż westernowej kopii.
Kiedy zaczyna pan pisać kolejną książkę, ma pan już w głowie ułożoną całą fabułę i zakończenie?
O nie, kolejne rozdziały książek o jacku Reacherze wymyślam na bieżąco. Dlatego śmieszy mnie, kiedy jakiś czytelnik chwali się, że już na 50. stronie wiedział, jak rzecz się skończy. Ja nie wiedziałem.
Dlaczego w pana kipiących testosteronem powieściach nie ma wulgaryzmów?
Gdyby odwzorować powszechnie używany język, w którym „fuck" pojawia się częściej niż wszystkie znaki interpunkcyjne razem wzięte, to każda książka miałaby tysiąc stron. To, że sam Reacher nie sięga po rynsztokowe słownictwo, jest o tyle oczywiste, że w amerykańskiej armii przekleństwa w ustach oficerów nie są mile widziane. A więc to naturalny element budowania postaci. Poza tym brak wulgaryzmów poszerza krąg czytelników. Dostałem tysiące listów dziękczynnych w tej sprawie i ani jednego z prośbą o więcej bluzgów.
Wątki seksualne w pana książkach oscylują między zmysłowością a perwersją. Jest granica, której by pan nie przekroczył?
Na pewno nie zbliżyłbym się nawet do czegoś, co, choćby z daleka, zahacza o seks w dziećmi itp. Ale Reacher jest dorosły, podobnie jak kobiety, które spotyka, więc czasem idą do łóżka. Jednak fabuła nie kręci się wokół tego wątku. W niektórych częściach serii wcale go nie ma.
Czy od początku zakładał pan, że powstanie cały cykl książek o Reacherze?
Kalkulowałem raczej, że jeśli dobrze sprzedadzą się dwie pierwsze, mogę liczyć na sukces, pisząc nawet dwadzieścia dwie. Ale stworzona przeze mnie postać dawała duże możliwości tworzenia kolejnych części. To nie jest gliniarz z Chicago czy prywatny detektyw z Bostonu. Reacher nie ma pracy, nie ma domu, więc mogę przenosić akcję do dowolnego miejsca i w dowolne okoliczności.
Ale zapowiedział pan, że w końcu uśmierci Reachera.
Zmieniłem zdanie. Był moment, kiedy uważałem, że naturalnym końcem dla Reachera będzie poświęcenie życia na ołtarzu sprawiedliwości. Jednak zdałem sobie sprawę, że tylu ludzi na świecie go polubiło, że wściekliby się na mnie. Uznałem, że w ostatniej książce znajdę bardziej subtelny sposób na zakończenie serii.
A kiedy to nastąpi?
Nie wiem. To problem z pisarzami, że właściwie nigdy dobrowolnie nie przechodzą na emeryturę.
A więc co czeka Reachera w kolejnej, 23. części?
Właśnie ją skończyłem. Reacher wałęsa się, jak to on, i trafia do miasteczka, w którym nigdy nie był, ale z którego pochodzi jego ojciec. Na miejscu okazuje się, że nikt tu nie słyszał o Reacherach.
Dlaczego każdą kolejną książkę zaczyna pan pisać 1 września?
Bo tego dnia zacząłem pierwszą. Poza względami sentymentalnymi, taka data mobilizuje. Inaczej znalazłoby się tysiąc powodów, by odwlec ten moment. Na pewno 1 września znów zasiądę do klawiatury.
Nie przeszkadza panu, że w filmowych adaptacjach pana książek blisko dwumetrowego Jacka Reachera gra Tom Cruise o wzroście 170 cm?
Nie, nie przeszkadza. Ja jestem autorem książki, a film ani na jotę nie zmienia tego, co napisałem. To oddzielny produkt, autorzy filmu mogą robić, co im się żywnie podoba.
Czy scenarzyści wpadli na pomysł, którego im pan pozazdrościł?
W drugim filmie („Nigdy nie wracaj" – red.) Reacher używa solniczki z restauracji, by zbić szybę w samochodzie. To naprawdę fajny pomysł, bardzo „reacherowy".
Zdecydował się pan na zagranie epizodycznych ról w obu filmach.
I nie żałuję. Ludzie Hollywood są szaleni, ale serdeczni i mili, a ja otarłem się o telewizję, więc nie miałem kłopotu z odegraniem tych rólek.
Są plany kolejnej ekranizacji?
Większe szanse upatruję w serialu. I zapewne znowu mignę na ekranie (śmiech).
Telewizja i pisarstwo przeplatają się w pana życiu. Jak praca w telewizji wpłynęła na to, jakim jest pan pisarzem?
W ogóle. Te dwie dziedziny nie mają prawie nic wspólnego ze sobą. Jedyne podobieństwo to fakt, że w telewizji bardzo szybko uświadamiasz sobie, że nie chodzi o ciebie, tylko o widownię. Tak samo jest z pisarstwem. Moim zdaniem pisarz nie jest kontynuatorem świętych tradycji i nie ma szczególnego statusu. Jego rolą jest po prostu zabawianie publiczności, a nawet do pewnego stopnia schlebianie jej gustom. To czytelnik się liczy, nie autor.
Magazyn „Forbes" uznał pana nazwisko za najlepszą markę wśród pisarzy. Czy literaturę sensacyjną ceni pan wyżej niż inne gatunki?
Co do rankingu „Forbesa", to mówi więcej o czytelnikach niż o mnie. A jeśli idzie o powieści sensacyjne, to nie tyle wywyższam je nad inne, ile uważam, że powinny być traktowane na równi z innymi. Próba etykietowania takiej literatury jako mniej wymagającej i prostackiej wydaje mi się niemądra. Napisanie popularnej powieści sensacyjnej jest moim zdaniem dużo trudniejsze. Po tak zwaną poważną literaturę sięga garstka wyrobionych czytelników. Jeśli będą rozczarowani – sięgną po inną książkę. A zrażony czytelnik powieści sensacyjnej może odwrócić się od czytania na zawsze, np. na rzecz filmów. Na autorach takich jak ja ciąży więc większa odpowiedzialność.
Gdyby miał pan wskazać kanon książek, które każdy powinien przeczytać, które tytuły by się w nim znalazły?
Czytam sporo, około trzystu pozycji na rok, ale to i tak kropla w morzu. Więc nawet ja nie mam wystarczającej wiedzy, by być wyrocznią. Ale jeśli miałbym cokolwiek doradzać, to powiedziałbym: Na każdą książkę, po którą sięgnąłeś z premedytacją, wybierz jedną przypadkowo. Takie odkrycia dla mnie okazywały się nieraz ciekawsze, niż kierowanie się np. wskazaniami recenzentów.
Lee Child (prawdziwe nazwisko James D. Grant) – brytyjski pisarz od lat mieszkający w Nowym Jorku. Autor thrillerów, których głównym bohaterem jest Jack Reacher, były major amerykańskiej żandarmerii wojskowej. Łączna sprzedaż 22 powieści tego cyklu przekroczyła 100 milionów egzemplarzy. W sfilmowanych „Jednym strzałem" i „Nigdy nie wracaj" główną rolę zagrał Tom Cruise.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95