Może nie chodziło o to, czy stanie się pani krzywda, tylko jak wytrzyma pani ten wyjazd psychicznie?
Miałam być smutna, że mnie przez miesiąc w domu nie będzie? Miałam płakać po kątach, że tęsknię za rodzicami? Nie byłam smutna, nie płakałam. Byłam przyzwyczajona do wyjazdów. Żeby zakwalifikować się na igrzyska, musiałam startować w różnych zawodach przez trzy lata. Coraz więcej czasu spędzałam bez rodziców, byłam przygotowana na rozłąkę. Rodzice wpakowali mnie w samolot, była to dla mnie świetna przygoda i duże doświadczenie, chociaż nie wątpię, ?że trudniejsze dla nich.
Naprawdę ostatni mecz w zawodach dla niepełnosprawnych przegrała pani w 2008 roku?
Tak, ale to było jedno spotkanie. Wcześniej porażka przytrafiła mi się jeszcze dwa lata wcześniej. Sportowo jestem kilka razy lepsza od pozostałych dziewczyn. Cztery razy zostałam mistrzynią paraolimpijską, wygrałam wszystko co się da, i to po kilka razy. ?Ale nie mogę powiedzieć, że jestem spokojna. Nawet pan nie wie, jak można się stresować. Nawet teraz, ?jak o tym mówię, to od razu jestem sztywna.
No ale dlaczego, skoro ma pani taką przewagę nad przeciwniczkami?
Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że wygrywam ot tak, w pięć minut, z łatwością. Dziewczyny podchodzą do meczów ze mną na luzie, wiedzą, że nie są faworytkami, ale przy wielu sprzyjających okolicznościach mogą powalczyć. To sprawia, że nie muszę grać najlepiej, myślę, że gdybym grała tak z pełnosprawnymi, to nie wygrałabym seta. Mimo tylu startów nie potrafię jednak poradzić sobie ?z presją. Próbuję różnych metod, żeby stres był mniejszy, ale kiepsko mi idzie. Męczę się przy stole, zwycięstwa rodzą się w bólach, ale jakoś daję radę. ?W Rio de Janeiro przegrywałam w półfinale 1:2 ?i po prostu leciałam na dół. Wkurzyłam się, pogodziłam się z porażką, odpuściłam, przez minutę wyrzucałam ?z siebie wszystko do trenera, klęłam, na czym świat stoi. Ale później wygrałam seta do jednego, a piąty był już formalnością, wszystko miałam pod kontrolą. W finale wiedziałam, że wszystko co najgorsze już za mną, byłam w miarę spokojna i jakoś tam poszło.
Jak dużo jest zawodniczek w pani kategorii w zawodach dla niepełnosprawnych?
Mało. Na liście światowej dziewczyn, które były na jakimś turnieju, znajduje się jakieś 40 nazwisk. Igrzyska paraolimpijskie są tak zorganizowane, że może przyjechać tylko osiem. Niepełnosprawności są różne, wszystko jest sprawiedliwie podzielone na kategorie, tak by rywalizowali ze sobą przeciwnicy z podobnymi problemami. Ja jestem w klasie dziesiątej, w której są ludzie z niepełnosprawnością ręki albo delikatną nogi. Jak się gorzej poruszasz, trafiasz do klasy dziewiątej.
Co jest pani największym atutem przy stole?
Połączenie siły i techniki, no i zmienność, stosuję wiele rotacji z bekhendu. W ten sposób zdobywam wiele punktów. Ale nad szybkością muszę więcej pracować.
Pani ciągle niespełnionym marzeniem jest medal na igrzyskach po walce z pełnosprawnymi rywalkami?
Skoro nie mam takiego medalu, to o nim marzę, ?ale wiem, że to marzenie może nigdy się nie spełnić. Mam tego świadomość.
Nie brzmi pani jak wojowniczka.
Wiem, że mogę dobrze grać, wygrywałam ?z zawodniczkami ze ścisłego światowego topu. ?To jednak pojedyncze, małe sukcesy, a żeby zdobyć medal na igrzyskach, musiałoby się złożyć kilka sprzyjających okoliczności. Chociaż tak naprawdę łatwiej jest na igrzyskach niż na mistrzostwach świata. ?Na mistrzostwach może być sześć albo nawet osiem Chinek, na igrzyskach tylko dwie. Łatwiej je ominąć.
Po co omijać? Nie lepiej wygrać?
To są roboty. Nie chcę zrzucać wszystkiego na genetykę czy na fakt, że tenis stołowy to ?w Chinach sport narodowy, ale naprawdę ciężko się z nimi mierzyć. Duży wpływ ma na to ciężka praca, która zaczyna się w Chinach już z trzylatkami. Chińczycy mają wiedzę, tradycję, wyszkolonych trenerów i świetne ośrodki. Budynki stoją w szczerym polu, otoczone są murem, jest monitoring – nie ma wyjścia, jest za to kilka sal, ze sto stołów pingpongowych i wszystkie są zajęte. Dzieciaki przyjeżdżają z całego kraju i trenują po dziesięć godzin dziennie. Ale ostatnio furorę robi także 15-letni Japończyk Tomokazu Harimoto – wygrał protour, takie podsumowanie międzynarodowych turniejów. Ogolił wszystkich. Japończycy więc gonią ścisłą czołówkę, są coraz bardziej szurnięci na punkcie tenisa stołowego.
Czy czasem czuje pani, że nie ma sił, by walczyć o medal?
Nie analizowałam tego w ten sposób, pamiętam jednak, że przed igrzyskami w Rio słaby miałam cały sezon, cały rok był byle jaki. Kiedy się zaczynał, zachowywałam jakieś 70 procent szans na kwalifikacje do turnieju indywidualnego, ale sama się z niego wykopałam. Dostałam wtedy mocno po tyłku, ale to była dobra lekcja, z której sporo się nauczyłam. Uciekło mi to, o czym marzyłam. Bolało, że taką szansę wypuściłam z rąk. Fajnie, że pojechałam na igrzyska ?z drużyną, ale zupełnie mnie to nie satysfakcjonowało. Musiałam swoje odchorować.
Co to znaczy, że dostała pani po tyłku? Dlaczego to był byle jaki rok?
I sportowo, i życiowo – wszystko zaczęło się walić ?w jednym momencie i nie umiałam sobie z tym poradzić.
Pracuje pani z psychologiem?
Już nie. Przez długi czas mnie to bardzo interesowało, chciałam nawet iść na psychologię, ale później się wszystko pozmieniało. Miałam kontakt z różnymi lekarzami, nauczyli mnie dużo, pokazali, jak radzić sobie ze stresem, jak przygotować się do meczu. Jednak do stałej współpracy potrzebny jest ktoś, komu można będzie w stu procentach zaufać, ktoś, kto zwyczajnie pasuje. Nie zawsze trafiałam na takie osoby. Czasami pomagały mi rozmowy z ludźmi spoza świata sportu, ?z zewnątrz, po prostu mądrymi życiowo. Mają inne spojrzenie na otoczenie i pomagały mi rozwiązać problemy.
Podobno przez długi czas nie potrafiła pani sobie poradzić z porażką, a z kilkoma z rzędu to już w ogóle?
Nadal nie umiem, ale już jest lepiej. Zależy, jaka przytrafia mi się porażka. Czasami przegrywa się minimalnie, można być wkurzonym, ale jednocześnie zadowolonym ze swojej dyspozycji. Bywa jednak, że przegrana boli przez kilka dni. Kiedyś lepiej było do mnie w trudnych momentach nie podchodzić. Potrafiło mnie trzymać przez tydzień ?– szłam do sali i trenowałam przez dziesięć godzin, ?żeby już nie przegrać. Teraz jestem już trochę starsza ?i pewnie tyle bym nie wytrzymała. Staram się ?na spokojnie wszystko przeanalizować, wytłumaczyć sobie, znaleźć powody gorszej gry i pójść dalej.
Myśli już pani o igrzyskach w Tokio?
Chcę zakwalifikować się do turnieju indywidualnego. Od roku są już inne zasady punktacji do rankingu światowego i musimy dużo więcej grać. Teraz wszyscy jeżdżą wszędzie, żeby utrzymać swoje pozycje. Za rok zaczniemy walkę o start drużynowy, później przyjdzie zagrać tylko o siebie. Wiem, że jestem w stanie się zakwalifikować, ale wiem też, że jeśli się nie uda, to nie będzie koniec świata. Przez to, co przeżyłam do tej pory, inaczej do wszystkiego podchodzę. Wiem, że igrzyska ?to niezwykle ważny turniej, ale nie jedyny.
Jakbym słuchał psychologa.
Ja tylko zmniejszam ciśnienie.
Dlaczego zmieniła pani klub na czeski SKST Hodonin?
Pieniądze mam takie same jak w Tarnobrzegu, ?w którym grałam ostatnio. Zresztą – myślę, ?że w niektórych polskich klubach mogłabym zarabiać więcej niż obecnie. Szukałam jednak innego bodźca, potrzebowałam zmiany, tak, żeby mi się jeszcze bardziej zachciało. Z Hodoninem nie muszę grać wszystkich meczów – mamy ich 20 w sezonie zasadniczym, później play-offy i jeszcze Ligę Mistrzów. Gramy dwa mecze ?w jeden weekend, więc wyjazdów mam mniej niż ?w polskiej lidze. Poza jedną Czeszką i mną ?w podstawowym składzie jest jeszcze Ukrainka, ?która w Hodoninie mieszka od dawna, i Chinka ?– sprowadzona specjalnie na Ligę Mistrzów.
Mieszka pani w Czechach?
Nie, tylko dojeżdżam na mecze, w Tarnobrzegu też nie mieszkałam. Wracam do Gdańska.
Ma pani do kogo?
Mam dom, mam rodzinę. Z wiekiem potrzeby trochę się zmieniają. Może bardziej doceniam szczęście, jakim jest posiadanie wszystkich bliskich w Gdańsku. Kiedyś nie przeszkadzało mi, że wyjeżdżałam i długo nie widziałam się z rodzicami. Teraz nadrabiam to, nawet jeśli wracam do domu na tydzień. Nie mam ciśnienia, żeby ktoś na mnie czekał z zupą. Doceniam znajomych, może kiedyś będę miała większe potrzeby. O dzieciach też nie myślę, bo nie wiem, czybym chciała. Temat fajny, ale trzeba byłoby przewartościować wiele rzeczy, a nie wiem, czy już mnie na to stać. Kiedy skończę grać, chciałabym wynagrodzić sobie te lata spędzone w sali, chciałabym wszystko nadrobić, podróżować. Nie czuję ciśnienia, żeby zostać matką, moja siostra ma pięcioletniego synka, który jest moim chrześniakiem. Na razie wystarczy.
Jest pani zżyta z Gdańskiem, a to centrum polskiego tenisa stołowego. Zdążyła pani poznać Andrzeja Grubbę?
Mam takie zdjęcie, na którym z nim stoję. To był jakiś turniej w Trójmieście, miałam chyba dziesięć lat – to było nasze pierwsze spotkanie. Później, ale jeszcze przed chorobą, Grubba wrócił do Gdańska i próbował pracować w ośrodku szkolenia. Widywałam się z nim codziennie, kiedyś wziął mnie na trening, rzucał piłki. Ale więcej miałam do czynienia z Leszkiem Kucharskim. Najpierw pracował nade mną, żebym chciała dołączyć do grupy chłopaków, których trenował. Miałam zajęcia w sali obok, pilnował, żebym przychodziła najpierw raz w tygodniu, później dwa, aż w końcu przeniosłam się na stałe. Wierzył we mnie, zajmował się moim rozwojem. Później został trenerem kadry kobiet i dawał mi szanse w reprezentacji.
Kiedy myślisz o tenisie stołowym w Polsce, to myślisz Grubba i Kucharski. A kiedy o tenisie stołowym kobiet ?– o Natalii Partyce. To miłe być ambasadorem całej dyscypliny?
Miłe. To mimo wszystko u nas sport niszowy, nie ma wielkiego zainteresowania mediów, na co dzień nie jest uprawiany przez setki tysięcy Polek i Polaków. Dla mnie to ważne, że mogę się przyczynić do tego, że o ping-?-pongu się w ogóle mówi, że nie jesteśmy cały czas traktowani jak świetlica, że można gdzieś o nas usłyszeć. Większość Polaków traktuje tenis stołowy jak odbijanie piłki dla zabawy. A my też mamy świetnych zawodników, swoje sukcesy, o których mało kto wie. Musimy z tej świetlicy wyjść na dobre. I nie przeszkadza mi już to, ?że nie jestem po prostu tenisistką, ale mam łatkę ?z napisem: „niepełnosprawna".
Chciałaby pani kiedyś tę łatkę odczepić?
Marzyłam o tym, ale mam już świadomość, że nigdy się jej nie pozbędę.
Czy odnosząc sukcesy, czuje pani, że pomaga trochę wszystkim niepełnosprawnym, przełamuje bariery?
W polskim społeczeństwie dużo się zmienia. Przez lata igrzyska paraolimpijskie nie interesowały nikogo, ?a z Rio były już normalne transmisje. Można się nam przyjrzeć z bliska, zrozumieć, że sport nie jest dla nas rehabilitacją, tylko normalnym wyzwaniem. Wcześniej, jeśli ktoś nie miał osoby niepełnosprawnej ?w najbliższym otoczeniu, nie wiedział, kim jesteśmy, teraz widzi sprintera bez nóg i inaczej nas odbiera, traktuje nas po prostu jak sportowców. Wcześniej kojarzyliśmy się ?z ludźmi smutnymi, biednymi i załamanymi. A to chyba największa krzywda, jaką można nam zrobić.
Pani ciągle się uśmiecha.
Nie pasuję do obrazka, co? Kiedy utrwalało się tylko ciemny obraz niepełnosprawności, nie można było się dziwić, że inni też nas tak postrzegają. Dziś ludzie niepełnosprawni wychodzą na ulice, mają udogodnienia, nie muszą siedzieć zamknięci w domach.
Jest pan rozpoznawalna?
W Gdańsku zdarza się to częściej niż w innych miastach, ale jestem kojarzona. Jak ktoś nie wie, skąd mnie zna, szybko zerka na ręce, widzi, że jednej nie mam, i już łączy kropki. Zawsze spotykam się z życzliwą reakcją, mam wielkie wsparcie. Hejt dotyka mnie tylko w środowisku pingpongowym, ale takie już jest ?– walczące, skłócone, niedające wsparcia. Nie przejmuję się tym, bo szkoda czasu.
Popularność pomaga pani więcej zarabiać?
Na pewno wzbudzam większe zainteresowanie świata biznesu niż większość polskich sportowców, pracowałam już z kilkoma markami globalnymi ?i z lokalnymi. Wciąż dostaję wiele zapytań, ale jestem dość wybredna. Zdarzało mi się podpisywać umowy, dzięki którym znacznie zwiększałam swoje dochody, jednak traktuję taką działalność jako dodatkową, dbam bardzo o to, aby takie zaangażowanie nie utrudniało mi treningów czy udziału w turniejach. Na co dzień żyję głównie z tego, co zarobię w lidze. Myślę, że gdybym mieszkała w innym kraju, mogłabym więcej zarabiać, ?ale nie narzekam, jest naprawdę dobrze. Poza tym muszę jeszcze tylko dziesięć lat dobrze się prowadzić, ?a później co miesiąc będą wpadać dwa tysiące z renty paraolimpijskiej – wtedy będę już mogła tylko leżeć ?i pachnieć.
A serio?
Chciałabym coś robić w sporcie. Wykorzystać swoją pozycję do promocji sportu niepełnosprawnych. Przekuć swoje sukcesy, to, ?co osiągnęłam, w stworzenie szansy dla innych. Po karierze zajmę się też intensywniej moim funduszem stypendialnym, w którego prowadzeniu dzisiaj pomaga mi wiele osób, bo z braku czasu nie mogę mu się w pełni poświęcić.
Potrafi pani w ogóle posiedzieć w domu i poczytać książkę?
Bardzo lubię czytać. Ostatnio połknęłam kryminały Katarzyny Bondy. Lubię też biografie, nie tylko sportowców. Miałam też fazę na książki o dobrym jedzeniu, o eliminowaniu złych produktów z diety, jednak już mam to za sobą. Przez jakiś czas nie jadłam mięsa, ale na zawodach czasami tylko ono nadaje się ?do jedzenia, więc wykluczyłam z diety jedynie gluten. Przebadałam się dokładnie, zaczęłam się bardziej pilnować. Ale nie jest ze mną źle – pizzę zjem zawsze, ?bo uwielbiam.
Pytałem o siedzenie w domu, a pani o jedzeniu.
Kiedyś nie potrafiłam w ogóle wysiedzieć w domu. ?Na trening szłam nawet podczas choroby. Teraz już ?z tego wyrosłam i wiem, że nie jest to dobre dla mojego organizmu. Czasami marudzę, że mnie nie ma długo ?w domu, ale jak długo siedzę, to brakuje mi wyjazdów. Ciężko znaleźć środek, ale co poradzę, że jak gdzieś dłużej pobędę, to mi się nudzi?
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95