Każdy z kandydatów ma swój program wyborczy; niektóre są bardzo proste, inne bardzo złożone, ale nie ma to większego znaczenia, gdyż wszyscy czekają na wyłonienie się jednego jedynego kandydata – tego, który będzie mógł pokonać Donalda Trumpa. Olbrzymią rolę w budowaniu popularności kandydata mają komentatorzy telewizji kablowej. W kilka minut po zakończeniu debat mieli już zdanie, kto najlepiej wypadł, kto najgorzej – ich opinia, mogąca odbiegać od intuicji widza, wpływa na wyniki badań opinii publicznej. Najbardziej antytrumpowe stacje – czyli, można by powiedzieć, najbardziej postępowe, liberalne czy lewicowe – CNN i MSNBC – zmagały się z tym, czy lansować to, co poprawne, to, co prawdziwe, a może to, co potrzebne. Widoczny był dysonans poznawczy, wysiłek, by nie powiedzieć nic niepoprawnego – i co za tym idzie, zaplątanie się we własne argumenty.
Z jednej strony należało się odnieść z szacunkiem do dwóch najpopularniejszych kandydatów, seniorów Partii Demokratycznej. Nie było to łatwe. Bernie Sanders, socjalista – jak każdy ideolog, a nie polityk – krzyczał i wyglądał groźnie, a co gorsza, nie miał nic nowego do powiedzenia. Joe Biden również nie miał, ale też słabo bronił się przed zarzutem, że ponad 40 lat temu nie miał właściwego (z dzisiejszego punktu widzenia) stosunku do rasowej integracji za pomocą rozwożenia dzieci autobusami do odległych szkół (tzw. busing).
Najtrudniejsze do obrony było jednak to, że i Sanders, i Biden mają powyżej 75 lat i nie prezentują się równie zdrowo i żywotnie jak ich rówieśnik Donald Trump. Sanders odparował nawet na opinię, że czas już przekazać pochodnię młodszym, argumentem, że jest to ageizm, czyli dyskryminacja człowieka z powodu jego wieku, co jest prawnie zakazane. Liberalno-postępowa lewica – a właściwie wszyscy na lewo od centrum – mają problem z tym, że nie może się zdecydować, czy poprawniejsze, a zatem ważniejsze, jest popieranie kobiet, mniejszości etnicznych czy „kochających inaczej".
Wedle MSNBC najlepiej wypadła Kamala Harris, która jest kobietą, córką Jamajczyka i Hinduski i określa się jako Afroamerykanka. Wszystko niby w porządku, z wyjątkiem tego, że nie była ofiarą męskiego seksizmu i nie jest wyznawczynią #MeToo, ale na odwrót – wiadomo, że w młodości miała romans z żonatym merem San Francisco, który pomógł jej w karierze. Ale na plus niektórzy zaliczają jej to, że jest atrakcyjną kobietą i mężczyźni mogą głosować na nią z tego powodu.
Kłopot jest też z Petem Buttigiegem, merem miasta South Bend w stanie Indiana. Również świetnie wypadł, ale... nie chodzi tylko o to, że nikt nie wie, jak wymawiać jego nazwisko, i wszyscy mówią o nim „mer Pete". Buttigieg jest bardzo przystojny, świetnie wykształcony, służył jako oficer w Afganistanie, gra na kilku instrumentach, mówi kilkoma językami i chociaż był chrzczony w Kościele katolickim, uczęszcza regularnie do Kościoła episkopalnego. Problemem jest to, że jest gejem i ma męża, z którym wziął ślub w kościele. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest to idealny kandydat Partii Demokratycznej. Niby tak, ale zachwycający się nim komentatorzy nie umieli, czy raczej nie chcieli objaśnić (choć wiedzieli), dlaczego w pewnych grupach wyborców popularność Buttigiega rośnie, a w innych spada.