Jak wiele obiecywaliśmy sobie po tym, że nie ma już takich siedzeń, w które wymierzenie jednego celnego kopniaka przestawiałoby zwrotnice historii. Ile wysiłku, zabiegów i myśli zostało włożonych w dzieło zabezpieczenia świata polityki przed wielkością. Przed wszystkim co w niej nieprzewidywalne, egoistyczne, zaczadzone ambicjami i żądzą władzy. To miała być nasza polisa ubezpieczeniowa na XXI wiek. Stulecie, które miało być wolne od wielkich postaci i planów snutych przez nie podczas spacerowych rejsów. Postęp historii mierzyliśmy jej normalizacją, ilością bezpieczników, kolejnych oczek wielkiej sieci relacji i zależności, która miała związać ręce potencjalnym burzycielom naszego spokoju. Bo jeżeli ten wiek miał mieć jakąś wielką ideę, to było nią bezpieczeństwo. Odesłanie wszystkich Napoleonów świata do domu wariatów. W tym całym asekuracyjnym szale umknęła nam tylko jedna rzecz. Że wielkość może nie tylko popychać ku przepaści, ale też stanąć na jej krawędzi i powstrzymać oszalały z przerażenia czy innego rodzaju zbiorowego podniecenia tłum przed rzuceniem się w otchłań. Że nieobecność pośród nas wielkości może być równie niebezpieczna jak jej natarczywość.