To była martwa strefa.
Przemarsz reprezentacji podczas ceremonii otwarcia trwał tak długo, że zorientowałem się, iż nie zdołam na czas nadać korespondencji, jeśli nie wyjdę przed końcem – zanim wielotysięczny tłum ruszy do wyjścia. Wyszedłem więc. Najważniejsze i tak udało mi się zobaczyć – pocieszałem się w duchu.
I wtedy właśnie wdepnąłem w martwą strefę. Zaczynała się tuż za stadionem, tuż za ogrodzeniem, za bramą. Nikt najwyraźniej nie przewidział przypadku takiego jak mój – zagranicznego dziennikarza, który postanowi na własną rękę opuścić stadion w trakcie ceremonii. Transport miał się odbyć w sposób zorganizowany, autobusami. – Przechodzić, przechodzić – odpowiedział milicjant, gdy spytałem, czym można stąd wyjechać. Głupie pytanie: wokół nie jeździło nic poza policyjnymi wozami z kogutem. Szedłem więc przed siebie, pół kilometra, kilometr, półtora. – Przechodzić, przechodzić! – powtarzali podenerwowani moim widokiem milicjanci i porządkowi. Dziwna była ta wieczorna pustka – żadnych gapiów, nawet okna w domach powygaszane i pozamykane. W końcu dało mi się wyjść z martwej strefy, ale i tam nie było wiele lepiej.
Im dalej jechałem taksówką w miasto, tym bardziej stawało się oczywiste, że ludzie zabarykadowali się w domach. Tylko nieliczni wyszli, ale bez tłumów brakowało świątecznej atmosfery.
Dzień otwarcia był kulminacją wielomiesięcznych przygotowań. Tyle rzeczy mogło po drodze pójść źle. Ujgurscy terroryści mogli coś wysadzić, zagraniczni wichrzyciele – wywołać niepokoje, tybetańscy separatyści – dokonać wiele trudnego do przewidzenia zła.