Odwagi! Dziś ustanie zaraza". Obietnica, którą nie tak łatwo puścić mimo uszu; zwłaszcza kiedy pada z ust najsłynniejszego ówczesnego maga. Appolonios z Tyany złożył ją nękanym przez epidemię dżumy Efezjanom w II wieku po Chrystusie. Żeby się jednak spełniła, musieli zrobić wszystko, cokolwiek im powie.
A on wskazał na kulącego się pośrodku placu obcego przybysza. Żebraka w łachmanach, o wynędzniałej twarzy i nienaturalnie mrużącego powieki. Pewnie po dziecięcemu wierzył, że ten, kto zamknie oczy, staje się niewidzialny. Ale tam działała zupełnie inna od dziecinnej magia. Kiedy Efezjanie otoczyli go ścisłym kręgiem, Appolonios zawołał: „Chwytając jak najwięcej kamieni, rzucajcie w tego wroga bogów!". I uwierzyli, i nad żebrakiem wyrósł pagórek kamieni. Kiedy je usunęli, okazało się, że w miejscu obszarpanego przybysza leży ogromny, wielkości dużego lwa pies, z którego pyska toczyła się piana, jakby chorował na wściekliznę. W ten sposób Efez został wyrwany ze szponów zarazy.
Historia ta ma w sobie co najmniej tyle samo z krwawej baśni, ile społecznej analizy. W czasach, kiedy lęk przed „czarną śmiercią" paraliżował ludzkość, nie istniała jeszcze socjologia. Ale gdyby było inaczej, na pewno nauka ta wciągnęłaby słowo „dżuma" do swojego słownika. Pojęcie to miało nie tylko medyczny, ale i społeczny wymiar. Zawierało w sobie równie wyraźny obraz powiększonych węzłów chłonnych, gorączki i drgawek, co i wspólnoty w stanie rozpadu. Wzajemnej wrogości, złej wzajemności, która była jeszcze bardziej zaraźliwa niż bakteria dżumy. I równie groźna. Epidemia była tak jaskrawym, że aż modelowym przykładem kryzysu społecznego. Stanem rozkładu, podejrzliwości i lęku. Stanem, w którym społeczeństwo, tak samo jak ciało, domagało się lekarstwa.
Wszyscy przeciwko jednemu
Kryzys, zadżumienie umysłów i serc, zaczyna się od osłabienia oficjalnych instytucji. Prawo, reguła czasu pokoju, przestaje obowiązywać. Zaczyna się stan wyjątkowy, kiedy to tłum rządzi, narzuca swoją wolę instytucjom. On jest realnością, one już tylko fasadą. Tłumu nie rozpoznaje się po liczbie jednostek, które wchodzą w jego skład, tylko po zniesieniu wszystkich dzielących je różnic. Każdy jest równy każdemu mocą najważniejszego ze wszystkich praw – każdy może zabić każdego. Podczas epidemii wyraźnego i oczywistego jak nigdy. Majątek, wiek, płeć, miejsce w hierarchii społecznej – w tłumie, gdzie jesteś na wyciągnięcie noża albo oddechu drugiego, to wszystko nie ma znaczenia. Tłum nigdy nie „jest", on zawsze „się dzieje". Tłum, który nie działa, nie jest już tłumem. I działa on zawsze, niezależnie od epoki i miejsca, w których się zbiera, w podobny sposób. Po łacinie „tłum" znaczy to samo, co niepokój i zamieszanie; we francuskim rzeczownik ten wziął się od czasownika opisującego czynność deptania, tratowania, poniewierania.
Jedynym sposobem na przetrwanie, powstrzymanie ogólnej rzezi, jest znalezienie ofiary, którą tłum poświęci na ołtarzu własnego przetrwania, w celu odzyskania utraconego porządku. Zasada „każdy przeciwko każdemu" przekształca się w regułę „wszyscy przeciwko jednemu". Temu, który nosi na sobie znak wyróżniający go spośród tłumu – jest w rzucający się w oczy sposób obcym, innym. To żebrak z historii o cudzie Appoloniosa. To Edyp, ojcobójca i kazirodca, wygnany przez Tebańczyków, próbujących ubłagać przez to uwolnienie ich miasta od zarazy. To chrześcijanie w Cesarstwie Rzymskim i Żydzi w średniowiecznej Europie. To każda osoba i grupa wskazana jako winna kryzysu, którą wspólnota zamordowała lub wygnała, żeby ten kryzys zażegnać. To każda ulga i poczucie oczyszczenia, jakie razem z krwią ofiary spływają na tych, którzy ją złożyli. To cześć, którą potem zaczynają ją otaczać, z wdzięczności za odzyskany porządek i spokój.