Wielkość i nędza w historii Lecha Wałęsy

Kto służył najlepiej „Solidarności”, kto niepodległości, kto Polsce – w ostatnim czterdziestoleciu? Tego właśnie dotyczy istota prowadzonego sporu

Aktualizacja: 03.04.2009 23:25 Publikacja: 03.04.2009 23:12

„Anna Walentynowicz najlepiej symbolizuje ten aspekt wielkości historycznej, którą znamionuje solida

„Anna Walentynowicz najlepiej symbolizuje ten aspekt wielkości historycznej, którą znamionuje solidarność z prześladowanymi”

Foto: KFP

[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/04/03/andrzej-nowak-wielkosc-i-nedza-w-historii-lecha-walesy/]skomentuj na blogu[/link][/b]

"How is Lech Walesa doing?” – to było pierwsze pytanie, jakie usłyszałem od czarnoskórego taksówkarza na lotnisku w Newark, kiedy tylko dowiedział się, że przylatuję z Polski. Taksówkarz był z Wybrzeża Kości Słoniowej. To nie jest tylko anegdotka, ale potwierdzenie pewnego faktu. Jeśli Polska jest kojarzona w świecie z jakąś historyczną postacią, to na pierwszym miejscu wśród owych skojarzeń pojawia się Lech Wałęsa (bardziej od niego znany Jan Paweł II nie zawsze postrzegany jest jako Polak).

Możemy z tego faktu wyciągać rozmaite wnioski. Ja wyciągam ten, iż warto się zajmować fenomenem Lecha Wałęsy. To przekonanie wzmocniły we mnie reakcje na książkę Pawła Zyzaka, będącą próbą biografii politycznej przywódcy „Solidarności”. W szczególności obszerna recenzja poświęcona tej książce na łamach „Gazety Wyborczej” przez Mirosława Czecha oraz niewielki objętościowo, ale ważki [link=http://www.rp.pl/artykul/61991,283025_Lisicki__Walesa_miedzy_wielkoscia_i_sikaniem.html]tekst Pawła Lisickiego[/link] w „Rzeczpospolitej” wydają się warte refleksji.

Pierwszy z owych tekstów jest – ująłbym to może tak – nieco tendencyjnym streszczeniem książki Zyzaka i prezentacją jej autora. Estetykę recenzji redaktora Czecha wyraża najlepiej jej tytuł: „prawicowe sikanie pod wiatr”.

Nie będę się nią zajmował, chodzi mi tylko o interesującą uwagę interpretacyjną podsumowującą tę recenzję. Otóż uznaje ona książkę Pawła Zyzaka za „zwieńczenie przepisywania historii Polski »od nowa«”. Celem tego procesu – podsumowuje ironicznie redaktor „Gazety Wyborczej” – jest stworzenie „prawdziwej historii Polaków drugiej połowy XX wieku”, która miała wykazać, że bohaterowie nie byli tacy bohaterscy, autorytety zaś nie były rzeczywistymi autorytetami.

[srodtytul]Czy pokazywać słabości[/srodtytul]

Paweł Lisicki ujął rzecz inaczej. W pierwszych słowach swego tekstu określił Lecha Wałęsę jako „wielkiego człowieka” i „prawdziwego przywódcę”, którego stawia obok Józefa Piłsudskiego i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” zaproponował dalej namysł nad tajemnicą owej wielkości, nad tajemnicą historycznej wielkości w ogóle. Odrzucił jednocześnie perspektywę przyjętą w książce Pawła Zyzaka – jako „perspektywę gospodyni proboszcza”. Redaktor przestrzega: pokazywanie ludzkich słabości bohatera historycznego, odnotowanych przez ludzi mniejszych duchem i zazdrosnych o sukces – nie przybliży nas do zrozumienia tajemnicy wielkości.

Zacznę od tej ostatniej kwestii, a konkretnie od sposobu odczytywania 624-stronicowej książki Pawła Zyzaka przez pryzmat 3,5-stronicowego fragmentu przywołującego historię domniemanego nieślubnego dziecka Lecha Wałęsy i stosunku tego ostatniego do owej sprawy. Fragment ten, jak również cała część pierwsza książki, przedstawiająca na 50 stronach kujawskie „dzieciństwo i młodość Lecha Wałęsy”, dotąd w historiografii właściwie nieprzedstawiane, zdaje się budzić najwięcej kontrowersji. Nie pasuje bowiem na pewno do wizji najbardziej znanego Polaka, z którego mielibyśmy być dumni. Nie pasuje także do wizji, jaką tworzył na ten temat sam Lech Wałęsa w kolejnych swoich autobiografiach.

Ponieważ śladów dokumentacyjnych z tego okresu pozostało niewiele, a część miał uwieźć Urząd Ochrony Państwa w latach, kiedy Lech Wałęsa był prezydentem RP, historyk może tylko skonfrontować kolejne, zmieniające się zresztą wyznania samego zainteresowanego o czasach jego młodości oraz relacje świadków żyjących wciąż w kraju jego lat dziecinnych (przed Zyzakiem zbierał je bodaj tylko Jerzy Surdykowski – i one także zostały uwzględnione). Czy warto było? Może lepiej było pominąć ten okres? Pominąć młodzieńcze wybryki bohatera i opis jego środowiska rodzinnego oraz koleżeńskiego? Czy mogą one mieć jakieś znaczenie dla zrozumienia „tajemnicy wielkości”?

[srodtytul]Berło i kochanki Kazimierza [/srodtytul]

Przypomniałem sobie tę kwestię, kiedy akurat kilka dni po opublikowaniu książki Pawła Zyzaka, a na dwa dni przed pojawieniem się pierwszych, skupionych właśnie na sprawie owego „skandalicznego rozdziału” odgłosów „Gazety Wyborczej” na tę książkę, miałem okazję uczestniczyć w posiedzeniu rady pewnej ważnej placówki naukowej. Przeprowadzane było na niej kolokwium habilitacyjne z historii średniowiecza.

Członkowie rady, po pomyślnie odbytej prze kandydatkę pierwszej części kolokwium, mieli wybrać jeden z zaproponowanych przez nią tematów wykładu habilitacyjnego. Wybrali – najprościej rzecz ujmując – ekscesy seksualne Kazimierza Wielkiego. Wysoko oceniony wykład przypomniał kronikarskie zapisy i spory wokół rzeczywiście licznych w tym zakresie „kontrowersyjnych” wyczynów ostatniego Piasta na polskim tronie. Także tych sprzed objęcia przezeń stolca na Wawelu. Przyczynki do charakteru monarchy? Do obyczajów epoki? Do funkcjonowania historiografii dworskiej (ta oczywiście starała się tego rodzaju ekscesy przemilczeć lub wyłagodzić) i nie dworskiej (ta ostatnia – bywała często także dworską – tyle że na innych dworach…)? Nie jestem pewien. Na pewno jednak okazuje się, że można – można traktować tego rodzaju problematykę jako część studiów historycznych. Żeby jednak stała się nią – musi być najpierw odnotowana przez świadków czasu. Historycy zajmują się następnie krytyczną weryfikacją ich świadectw. Ich wzajemną konfrontacją.

Czy na pewno wyniknąć może stąd tylko perspektywa „gospodyni proboszcza”, kogoś, kto przez dziurkę od klucza podpatruje bohatera w sytuacjach intymnych (Hegel nazwał to perspektywą kamerdynera)? Chyba jednak nie tylko. Jeśli piszemy biografię, nawet biografię polityczną, opisujemy człowieka. Nie da się tak łatwo, tak bezdyskusyjnie oddzielić różnych sfer naszego życia. Jeśli ktoś staje się postacią historyczną, czy nawet tylko publiczną, musi się godzić z tym, że jego życie będzie przedmiotem uwagi nie tylko w tych aspektach, które starają się utrwalić twórcy pomników.

Można, oczywiście, zredukować bohatera historycznego do tego, co w nim małe – i sycić tą małością własną, pełną kompleksów małość. Ale można też wskazać na pewne związki między doświadczeniami, próbami, jakimi bohater poddany jest w swym życiu prywatnym – a sposobami jego postępowania i typami reakcji w życiu publicznym. Wielkość jednych wytrzymuje takie porównania, wielkość innych okazuje, nazwijmy to tak, specyficzną jakość.

Kazimierz Łokietkowicz był, chyba trudno temu zaprzeczyć, bardzo odległy od wzoru chrześcijańskiego świętego. Był jednak również władcą, który zasłużył sobie gigantycznym dziełem wszechstronnej modernizacji państwa na tytuł Wielkiego. Dramatyczne okoliczności uwiedzenia Klary Zach przez królewicza Kazimierza, nieokreślona liczba nieślubnych dzieci, utopienie księdza Marcina Baryczki za krytykowanie nieobyczajnego życia władcy, ani w końcu nawet faktyczna bigamia starego króla nie zmieniają tego werdyktu (nikt może lepiej nie uzasadnił go w najnowszej historiografii niż… Janusz Kurtyka, wybitny mediewista, w swej monografii „Odrodzone królestwo”). Choć mówią te wszystkie fakty coś o osobie Kazimierza i despotycznym sposobie sprawowania przezeń władzy.

O czym chciał powiedzieć Paweł Zyzak, podejmując próbę rozpoznania specyficznego środowiska, z którego wyrósł Wałęsa, i czy wchodzi w prywatną sferę swojego bohatera wyłącznie w roli „gospodyni proboszcza” – do tego jeszcze powrócę.

[srodtytul]Wielka rola czy Lech Wielki?[/srodtytul]

Teraz warto postawić pytanie ciekawsze, bo bardziej generalne: czy Lech Wałęsa zasłużył sobie na pewno na tytuł Wielkiego, jaki przyznaje mu tak bezapelacyjnie redaktor Lisicki? Czy zasługuje na miejsce w owym panteonie największych – obok Józefa Piłsudskiego i kardynała Wyszyńskiego?

Na to pytanie nie ma oczywiście naukowej odpowiedzi. Może się toczyć spór – i bardzo chciałbym, żeby takie spory się toczyły: byłyby one bowiem dowodem na to, że wspólna historia nie jest jeszcze Polakom obojętna. Taki spór o wielkość Wałęsy jest już prowadzony od dawna. Nie był prowadzony na zamówienie IPN ani też, jak sugerował redaktor Czech, z inspiracji „heroldów IV RP”. W owym sporze zupełnie inne zdanie od redaktora Pawła Lisickiego przedstawił np. redaktor Jerzy Giedroyc, który stwierdził krótko: „Porównywanie marszałka Piłsudskiego z panem Wałęsą jest dla Piłsudskiego obraźliwe”.

Najwybitniejszy chyba historyk polityki polskiej okresu międzywojennego profesor Piotr Wandycz dla określenia relacji między działaniami Piłsudskiego a postępowaniem Wałęsy posłużył się znanym powiedzeniem Marksa, iż historia powtarza się tylko pod postacią farsy. (Paweł Zyzak zresztą te i inne próby historycznych porównań Marszałka z wzorującym się na nim przewodniczącym „Solidarności” zestawił pieczołowicie na stronach 302 – 303 swej książki).

Lech Wałęsa odegrał wielką rolę w historii Polski – tu zgoda byłaby bardziej powszechna. Jednak czy sam może być uznany za wielkiego? Józef Piłsudski przez 26 lat pracował konsekwentnie i wytrwale, a także bił się, wykuwając stopniowo narzędzia walki o niepodległość Polski i swoją wielkość – zanim został naczelnikiem II RP. Lech Wałęsa znalazł się nagle, w sierpniu 1980 roku, na czele wielkiego ruchu, którego nie stworzył. Raz zdobytego przywództwa już jednak nie oddał – aż został prezydentem III RP. Z całą pewnością nie można go nazwać najwybitniejszym politykiem przedsierpniowej opozycji. Do tego miana mógłby najpewniej kandydować Jacek Kuroń. Nie wyróżnił się także osobistą odwagą czy poświęceniem – pod tym względem najbardziej wyróżnili się ci, którzy w walce oddali wszystko. Szerokością horyzontów ideowych, rozmachem wizji Polski, którą tworzył – również nie mógł zaimponować. Stał się symbolem: symbolem wielkiej sprawy. Czy to wszystko? Czy na tym tylko polega wielkość Wałęsy? I czy w imię obrony symbolu należy się powstrzymać przed bliższą analizą postaci, która ten symbol uosabia?

[srodtytul]Wódz to nie cały naród [/srodtytul]

Pozytywna odpowiedź na to ostatnie pytanie stanowi jeden z ważniejszych argumentów w sporze o biografię Lecha Wałęsy. Skoro „Solidarność”, walka o polską niepodległość, obalenie komunizmu to piękne ideały, z którymi tak wielu z nas czuje/czuło się związanych i które chcielibyśmy zachować w stanie czystym – to może nie powinniśmy niewczesną dociekliwością brukać sylwetki, z którą owe ideały zrosły się w powszechnym (zwłaszcza zagranicznym) odbiorze?

To nie jest argument Lisickiego, ale jest to teza, którą nieco przewrotnie wspierają te same środowiska, które z taką zaciekłością starały się „podważyć mit polskiej ofiary” w II wojnie i pamięć o Westerplatte zastąpić pamięcią o Jedwabnem. Tę argumentację przywoływał w sposób o wiele bardziej konsekwentny drugi z wymienionych – towarzysz Lecha Wałęsy na liście wielkich Polaków – kardynał Stefan Wyszyński. Przywoływał ją naturalnie nie w sprawie Wałęsy, ale w generalnej przestrodze, by – jak to sam wyraził w homilii z okazji 50-lecia odzyskania niepodległości – „nie uprawiać jakiejś krucjaty przeciwko naszym dziejom narodowym i przeszłości narodu”. To rzeczywiście ważny argument. Stałby się w analizowanej tutaj sprawie obezwładniający, gdyby uznać, że naród, albo też jego wielki zryw, jego wielką sprawę – „Solidarność”, niepodległość, walkę z komunizmem – musi reprezentować Wódz, Wielki Człowiek.

To nie była wizja kardynała Wyszyńskiego. Sam, mając tak trudny do zakwestionowania, zarobiony całym swym 80-letnim życiem tytuł do wielkości w narodowym panteonie, prymas dobitnie określił swój stosunek do owego tytułu w pożegnaniu z episkopatem Polski, w 1981 roku: „W Polsce nie ma wielkich ludzi, wszyscy są na służbie […] człowiek, któremu się wydawało, że coś zrobił, musi odejść, żeby ludzie wiedzieli, że w Polsce tylko sam Bóg – quis ut Deus. On dalej jest mocny w Polsce, ludzie są słabi”.

Prymas podkreślał nie tylko perspektywę chrześcijańskiej pokory. Uwypuklał także, setki razy, pokorę wobec dorobku kilkudziesięciu pokoleń, które Polskę tworzyły. Pokorę również wobec zadania służby tym pokoleniom, które mają nadejść, kontynuować polskość. To nie Wałęsa jest wielki, i nawet nie Wyszyński, ale Polska, której powinni służyć. Ten jest największy, kto z największym poświęceniem służy, nie ten, kto najbardziej znany, kto najbardziej na świeczniku – takie byłoby zapewne w interesującym nas sporze stanowisko prymasa. A kto służył najlepiej „Solidarności”, kto niepodległości, kto Polsce – w ostatnim trzydziesto- czy czterdziestoleciu? O, tego właśnie dotyczy istota prowadzonego sporu!

Nie jest tak, że kto nie wybierze Wałęsy w owym sporze, ten przekreśla wszystkie ideały. Niestety, można przekreślić wszystkie ideały, wybierając na sztandary Wałęsę. Tak przynajmniej myślał przed laty Jacek Kaczmarski, gdy pisał swój wiersz pod tytułem „Kariera Nikodema Dyzmy” i opisywał z takim obrzydzeniem „rzeczników salonowej tłuszczy”, którzy mówiąc o Wałęsie, „unoszą brwi – to wielki człowiek!”.

Tak, oceny Wałęsy się zmieniają. Nie zależą jednak wyłącznie od punktu widzenia „gospodyni proboszcza”. Zależą również od wyboru kryteriów oceny. Kiedy myślę o bohaterach „Solidarności”, nasuwa mi się raczej postać Anny Walentynowicz. Z żyjących ona może najlepiej symbolizuje ten aspekt wielkości historycznej, którą znamionuje solidarność z przegranymi, zapomnianymi, odepchniętymi, prześladowanymi – bezinteresowne poświęcenie. Może to była istota „Solidarności”, którą warto przypomnieć? Ci, którzy jej służyli – tysiące bohaterów zapomnianych, i dlatego godnych przypomnienia, oddania im sprawiedliwości?

Interesujące jest to, że redaktor Mirosław Czech, wykształcony historyk, absolwent UJ, podobnie jak Paweł Zyzak, tak mocny nacisk kładzie na to, by nie podważać dominującego obrazu przeszłości, utrwalonych w nim (za pomocą nie tylko zawodowych historyków, ale raczej wielkich mediów) hierarchii autorytetów, kanonu bohaterów. Przecież cała współczesna historiografia, a w istocie cała także historia historiografii – to ciąg przewartościowań, erozji jednych wizerunków przeszłości i tworzenia nowych, z nowymi także czy odkrytymi na nowo bohaterami.

Czy cała nowsza historiografia nie poszukuje wciąż nowych uciśnionych, zapomnianych, nieopowiedzianych? Czy nie tropi wciąż i nie podważa zastałych master-narratives i jej spetryfikowanych kanonów? Redaktor Czech broni historii, czy też chce utrwalenia legendy – o rycerzach okrągłego stołu i królu Lechu?

[srodtytul]Człowiek z żelaza, człowiek z Popowa [/srodtytul]

Nie o legendę chodzi jednak Pawłowi Lisickiemu. Chodzi mu chyba o polityczną skuteczność jako miernik historycznej wielkości. Wałęsa skutecznie pokierował ruchem „Solidarności”, aż do jej wielkiego zwycięstwa 4 czerwca 1989 roku. Czy tak? O tę wielkość chodzi? I o jej tajemnicę?

Otóż wydaje mi się, że w tej właśnie kwestii książka Pawła Zyzaka przynosi istotną propozycję odpowiedzi, którą redaktor „Rzeczpospolitej” może przeoczył. Żmudna praca Zyzaka, oparta na analizie rozmów z kilkudziesięcioma świadkami różnych etapów życia Lecha Wałęsy, setek spisanych relacji, wspomnień, a także dokumentów, przynosi w rezultacie pewien obraz osobowości bohatera.

Wydaje mi się jednak, że celem jest tutaj nie „poniżenie Wałęsy” – efekt przyjętej perspektywy „kamerdynera” – ale coś innego. Tym celem jest wyjaśnienie fenomenu wielkiej, unikalnej roli, jaką odegrał Lech Wałęsa. Obok splotu przypadków, bez których nie udaje się żadna historyczna „wielkość”, to właśnie cechy osobowości Wałęsy sprawiły, że został wybrany na przywódcę strajku, a potem umiał utrzymać się w roli przywódcy związku. One sprawiły jednak także – i to pokazuje Zyzak – iż został zaakceptowany w roli najmniejszego zła przez stronę komunistyczną w wielkiej grze toczonej o przyszłość Polski w latach 80. Jak świadczy m.in. niezwykle celna i obszerna analiza owej osobowości, przygotowana na zlecenie SB przez Eligiusza Naszkowskiego, władze PRL wnikliwie badały mocne i słabe, kompromitująco słabe punkty przewodniczącego „Solidarności”. I chciały wykorzystać te drugie.

Nie chciały mieć za partnera-przeciwnika jakiegoś „człowieka z żelaza”, wolały grać z człowiekiem z Popowa. Wspierały dyskretnie Wałęsę, kiedy jego przywództwo było zagrożone – jak było to np. na I Zjeździe „Solidarności”. Naciskały brutalnie, kiedy chciały zmusić go do uległości. Wierzyły jednak zawsze, że to jest partner, z którym mogą wygrać. Z innymi, takimi jak Gwiazda czy takimi jak Kuroń – bały się grać. Inni jeszcze – tacy jak Anna Walentynowicz – na pewno żadną grą z władzami nie byli zainteresowani, nie chcieli (czy tylko nie potrafili?) jej podjąć. Wałęsa grę podjął. Czy ją wygrał? Dla siebie na pewno wygrał – wygrał wielką rolę na historycznej scenie. Czy bez niego nie upadłby komunizm? Czy bez niego „Solidarność” by przegrała? A czy z nim wygrała? I co dla kogo znaczy to zwycięstwo? Ta dyskusja nie skończy się szybko. Książka Pawła Zyzaka wydaje mi się ważnym w niej głosem, zasługującym na wysłuchanie.

[i]Andrzej Nowak jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i redaktorem naczelnym czasopisma „Arcana”, był promotorem pracy magisterskiej Pawła Zyzaka. [/i]

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał