Król Midas odzyskał czucie

Florentino Perez zastał Real Madryt drewniany, chciał zostawić murowany, ale budowla pękła pod własnym ciężarem. Teraz wrócił, by spróbować drugi raz

Publikacja: 12.06.2009 19:12

Florentino Perez

Florentino Perez

Foto: AFP

Królestwo Realu ma w herbie aż dziewięć Pucharów Europy, więcej niż jakikolwiek inny klub, i ciągnie się przez kilka kilometrów północnego Madrytu. Od stadionu Santiago Bernabeu, piłkarskiej archikatedry z wielką salą trofeów, po centrum treningowe w Valdebebas. Pomiędzy nimi stoi biurowiec, który właśnie został na nowo przyłączony do królestwa. Nie wygląda na jedno z najważniejszych miejsc futbolu. Nie ma nawet herbów Realu, tylko duży napis ACS. Adres: aleja Piusa XII 102, przeszkloną windą na dziesiąte piętro. Tam gdzie wstępu pilnuje Conchita, asystentka pracująca dla swojego szefa od lat.

To w gabinecie strzeżonym przez Conchitę wysłannicy z Mediolanu, na czele z Adriano Gallianim, namiestnikiem premiera Silvio Berlusconiego w jego klubie AC Milan, ustalili niedawno, że Brazylijczyk Kaka, najlepszy piłkarz świata w 2007 roku, przeprowadzi się do Realu za 67,2 mln euro. Niedługo potem w zaciszu biura zaczęła się kolejna operacja: jak rozłożyć na raty 94 mln euro, które trzeba zapłacić Manchesterowi United za Cristiano Ronaldo. Manchester już zgodził się sprzedać najlepszego piłkarza 2008 roku, ale chce całą kwotę od razu. Trzeba też jeszcze uzgodnić warunki kontraktu z Cristiano. Gdy umowy będą gotowe, padnie transferowy rekord świata. Poprzednie trzy też ustanowił Real: 75 mln euro za Zinedine’a Zidane’a w 2001, wspomniane 67,2 za Kakę, 61 za Luisa Figo w 2000. A drogi wszystkich tych rekordów wiodły przez gabinet na dziesiątym piętrze.

[srodtytul]Wróć, wszystko wybaczone[/srodtytul]

Litery ACS na biurowcu to skrót od Actividades de Construccion y Servicios, nazwy drugiej co do wielkości grupy budowlanej na świecie. Gospodarz dziesiątego piętra to Florentino Perez Rodriguez, prezes ACS, miliarder z rocznika 1947, szósty na liście najbogatszych Hiszpanów. Przyjaciel królów, premierów, szejków. Syn właściciela dwóch madryckich perfumerii. Były działacz samorządowy i polityk chadecji, który już w latach 80. wchodził do ministerialnych gabinetów bez zapowiadania się. Biznesmen, który budowlanego bankruta zamienił w imperium liczące dwa tysiące spółek. Człowiek, który wybetonował Hiszpanię wzdłuż i wszerz, tworząc szlaki nowych autostrad. Działacz piłkarski z opinią cudotwórcy, który potrafił nawet Barcelonie wyrwać jej najdroższy klejnot, Luisa Figo. Z zawodu inżynier drogowiec, od urodzenia kibic Realu, a od 1 czerwca z woli ludu i własnej nowy prezes klubu.

Prezes nowy-stary, bo rządził już od 2000 do 2006 roku. Wtedy przychodził do Realu, w którym był czar, romantyczna legenda i sukcesy na boisku, ale brakowało pieniędzy na przetrwanie, księgi klubu straszyły długami, a obiekty starością. Teraz pieniądze są, wszystko lśni, tylko z sukcesami i romantyzmem krucho. Nawet niedawne dwa tytuły mistrza Hiszpanii nie były żadną osłodą, bo zdobywała je drużyna bez stylu i właściwości, a tu styl jest wszystkim. Real ma zachwycać, a Real zanudzał. Stracił duszę, sprowadzając drogich, ale byle jakich najemników. Musiał znosić rządy działaczy nieudaczników, z których 14, w tym dwóch ostatnich prezesów, jest objętych dochodzeniem w sprawie korupcji i fałszerstw. A co gorsza, w tym samym czasie Barcelona, klub, który kibice Realu kochają nienawidzić, koronowała się na królową Europy, wygrywając Ligę Mistrzów. Przy dzisiejszej Sodomie i Gomorze w Realu sześć lat poprzednich rządów Pereza wydaje się kibicom idyllą. Czasem, gdy ich klub był miarą piękna w futbolu, co rok sprowadzał największe gwiazdy futbolu, nazywając ich galacticos. Gdy długi zamienił na zyski i został najbardziej dochodowym klubem świata, to co złe poszło w zapomnienie. Perezowi nie wszystko się udawało, odszedł ze stanowiska przed czasem, system galacticos rozsadziły pycha i samozadowolenie. Ale trzy lata to dość czasu na zagojenie kibicowskich ran. Wracaj, Florentino, wszystko wybaczone.

[srodtytul]Obama z Madrytu[/srodtytul]

Gdy zgodził się wrócić, gazety witały go fotomontażami, na których jak Mojżesz rozdziela wody, by przeprowadzić Real do sukcesów suchą stopą. Na konferencji prasowej, którą przerywał trzyletnie milczenie, mówił jak kaznodzieja, a nie kandydat na prezesa klubu piłkarskiego. Do Realu, najwspanialszej sportowej instytucji świata, musi wrócić moralność i dobry smak. Każdy mecz ma być fascynującą randką. Mówił: nie mogę jeszcze powiedzieć, co dokładnie planujemy, ale uwierzcie, to będą rzeczy wielkie, itd. Uwierzyli. Jeden z reporterów w przypływie uczuć nazwał go białym Obamą.

Real Madrid Club de Futbol, choć ma królewski przydomek i króla Juana Carlosa za kibica numer 1, jest jedną z największych sportowych demokracji. Prezesa wybierają tutaj tzw. socios, czyli członkowie klubu. Madrycka demokracja ma wysoki cenzus: kandydować na prezesa może tylko socio z co najmniej dziesięcioletnim stażem i gwarancjami finansowymi na 15 procent budżetu klubu. W ostatnich wyborach to było aż 57 mln euro. Do tego kandydat powinien przygotować kilka milionów euro na reklamy telewizyjne, radiowe, gazetowe, fundowanie głosującym (uprawnionych jest ponad 85 tysięcy) wizyt w barach, muzeach i co komu jeszcze przyjdzie do głowy. Nie wspominając o wydatkach na wojnę na kwity, podsłuchy, naciski i przecieki.

Perez jest tak bogaty, że mógłby wykupić reklamowe spoty razem z całą telewizją, jego majątek szacuje się na 1,8 mld euro. Ale reklam zamawiać nie musiał, tym razem kampanii wyborczej właściwie nie było. Wybory, zaplanowane na 14 czerwca, nie były potrzebne. Gdy zgłosił się Perez, inni kandydaci uciekli, a w sytuacji gdy jest jeden chętny, prezesa się nie wybiera, tylko ogłasza.

[srodtytul]Dyplomacja i łowy[/srodtytul]

Kampania Pereza trwała od dawna, z pomocą przyjaciół w mediach, biznesie i polityce. Główny bohater milczał, ale za niego mówiły kontrolowane przecieki. Tu zdjęcie Pereza podczas charytatywnego meczu, tam niepotwierdzona informacja o kompletowaniu sztabu współpracowników, o rozmowach z gwiazdami, które miałyby wzmocnić Real. Im gorzej się działo w państwie prezesa Ramona Calderona, tym przecieków było więcej. A gdy Calderon złożył w styczniu dymisję, oskarżony o fałszerstwa podczas walnego zgromadzenia, i rozpisano nowe wybory, Perez czekał tylko na moment, gdy kibice, którzy go trzy lata temu wzywali do odejścia, teraz poproszą: – Wodzu, prowadź po Puchar Europy.

To był majstersztyk, typowy dla obecnego szefa Realu. Mistrza zakulisowych negocjacji, który wszystko przygotowuje zawczasu i jeśli ogłasza, że chce kandydować, to znaczy, że jest pewien, że wygra wybory. Gdy obiecuje, że sprowadzi jakąś gwiazdę, to znaczy, że gwiazda jest już sprowadzona.

Od kiedy Perez odszedł z klubu, kolejni prezesi każdego lata zapowiadali: kupujemy Kakę i Cristiano Ronaldo. A teraz on może im powiedzieć: wam się przez trzy lata nie udało, a ja potrzebowałem kilkunastu dni. O was Alex Ferguson z Manchesteru mówił, że takiej tłuszczy nie sprzedałby nawet bakterii, a mnie sprzedał Cristiano Ronaldo.

Perez lubi podkreślać, że nawet przy łowach na piłkarzy trzeba zachować klasę. On nie kupuje gwiazd, on je zaprasza do Realu. Roztacza aurę człowieka, który wszystkich zna, każdego obłaskawi.

[srodtytul]Gra w piłeczkę[/srodtytul]

Hiszpanie nazywają to pelotazo – piłeczka. Chodzi o zręczny manewr, który daje natychmiastowe, ogromne zyski. Żeby robić „pelotazo”, trzeba mieć talent i znajomości. Perez zawsze je miał. W 2000 roku, przed startem w wyborach na prezesa, z pomocą swoich ludzi przekonał menedżera Luisa Figo do podpisania tajnej umowy zobowiązującej piłkarza do przejścia do Realu, jeśli Perez obejmie tam władzę. Potem zrobił z tej umowy oręż w kampanii wyborczej. I z lekceważonego kandydata stał się nowym szefem na Santiago Bernabeu, pogromcą wszechwładnego, wydawało się, Lorenzo Sanza. Dotychczasowy prezes właśnie zdobył z Realem ósmy Puchar Europy i był tak pewny siebie, że wybory przyspieszył o miesiąc i niespecjalnie się podczas kampanii wysilał. Nie docenił Pereza.

Nowy prezes, tak jak obiecał, wykupił Figo z Barcelony, doprowadzając Katalonię do wrzenia i ustanawiając transferowy rekord świata. A potem dalej robił „pelotazos”. Sobie znanym sposobem przekonał władze Madrytu do zmiany kwalifikacji gruntów pod zapuszczonymi boiskami treningowymi Realu, w jednym z najatrakcyjniejszych punktów miasta. Władze przekwalifikowały działkę na budowlaną, Perez ją sprzedał za 480 mln euro. Jednym ruchem nie tylko wyciągnął Real z długów sięgających już ponad 200 mln, ale zapewnił mu pieniądze na budowę luksusowego ośrodka treningowego dalej od centrum, w Valdebebas, i na kupowanie co roku największej gwiazdy futbolu.

I tak rok po roku przychodzili Zidane, Ronaldo, David Beckham, Michael Owen. Każdy z nich, by być godnym Realu, musiał mieć w ręce albo Złotą Piłkę, najcenniejsze indywidualne wyróżnienie w futbolu, albo, jak Beckham, milionowe kontrakty ze sponsorami. Perez zmienił sposób myślenia o kupowaniu piłkarzy. Robił sondaże, by się dowiedzieć, kogo najbardziej chcą socios, zlecał badania, kogo najwyżej wycenia rynek. – Są tacy piłkarze, którzy kosztują 15 mln euro, a są drodzy, i są tacy, którzy kosztują 75 mln, i są tani – mówił. Ci za 75 mln byli tani, bo na tyle medialni i tak duże możliwości reklamowe przynosili ze sobą, że spłacali swój transfer. W każdym kontrakcie z gwiazdą Perez wpisywał podział zysków z kontraktów reklamowych piłkarza po połowie: dla klubu i zawodnika. Piłkarze nic nie tracą, bo reklamując się w koszulce Realu, dostają od sponsorów kilka razy więcej, niż gdyby to robili prywatnie.

[srodtytul]Trener niezbyt sexy[/srodtytul]

By promować swoje gwiazdy, Perez założył klubową telewizję, podbijał nowe rynki, wysyłając drużynę na tournée po Ameryce Północnej i Azji. Naśladował pod tym względem Manchester United i robił to tak dobrze, że zabrał mu tytuł najbogatszego klubu świata. Interes kręcił się jak szalony, a przez pierwsze trzy lata za marketingowym zadęciem nadążały również wyniki. Real zdobył dwa mistrzostwa Hiszpanii, wygrał w 2003 roku Ligę Mistrzów. Ale tamten finał LM w Glasgow okazał się punktem zwrotnym, król Midas nagle zaczął tracić czucie w palcach. Uwierzył, że jest już jak Santiago Bernabeu, prezes legenda, który podniósł Real z wojennych zniszczeń i w połowie lat 50. zbudował drużynę wszech czasów: z Alfredo di Stefano, Ferencem Puskasem, Francisco Gento. Od chwili gdy Perez uznał, że wie już o futbolu wszystko, zaczęły się problemy. Prezes na swoich galacticos dalej chuchał i dmuchał, ale innych piłkarzy zaczął traktować jak rzeczy, tworząc w szatni podziały nie do zasypania. Galacticos mogli bawić się nocami, lekceważyć treningi, ale zawsze grali, bo tak mieli zapisane w kontraktach ze sponsorami. Trenera Vicente’a del Bosque, który zapewnił mu dotychczasowe sukcesy, Perez zwolnił w 2003, bo uznał, że ze swoim śmiesznym wąsem i jowialnym spojrzeniem jest za mało sexy dla Realu.

Potem zmieniał trenerów i dyrektorów sportowych wiele razy, kupił piłkarzy za blisko pół miliarda euro, ale już nigdy więcej nie dogonił marzeń. Po trzech latach bez żadnego trofeum, najgorszej suszy w klubie od pół wieku, ogłosił krach systemu galacticos, podając się do dymisji. Przyznał, że popełnił błędy. – Największy był taki, jaki robią rodzice, chcąc dać dzieciom wszystko co najlepsze. Rozpuściłem piłkarzy – mówił. Dlatego teraz, zanim wprawił w ruch projekt Galacticos 2, wyposażył go we wszelkie możliwe bezpieczniki. Częścią kontraktów będzie kodeks etyczny, klub znów będzie kupował Hiszpanów (za poprzedniej kadencji Perez kupił tylko jednego), postawi na klubowych wychowanków. Trenerem będzie Chilijczyk Manuel Pellegrini, który przez ostatnich pięć lat nie tylko prowadził piłkarzy Villarreal do sukcesów, ale też ich wychowywał. – Stworzymy klub z niezniszczalną etyką, solidarność będzie tu kamieniem węgielnym – mówi prezes.

Nowy Real to ma być rewolucja moralna plus piękna gra. Perez będzie pilnował piłkarzy, a kibice będą pilnowali jego. Prezes na Santiago Bernabeu, choćby był najbogatszy i najbardziej wpływowy, jest wciąż tylko człowiekiem do wynajęcia. Ci, którzy mu władzę dali, mogą ją odebrać nawet przed upływem czteroletniej kadencji. Galacticos wracają, ale na twardych warunkach. Florentino – tak, wypaczenia – nie.

Królestwo Realu ma w herbie aż dziewięć Pucharów Europy, więcej niż jakikolwiek inny klub, i ciągnie się przez kilka kilometrów północnego Madrytu. Od stadionu Santiago Bernabeu, piłkarskiej archikatedry z wielką salą trofeów, po centrum treningowe w Valdebebas. Pomiędzy nimi stoi biurowiec, który właśnie został na nowo przyłączony do królestwa. Nie wygląda na jedno z najważniejszych miejsc futbolu. Nie ma nawet herbów Realu, tylko duży napis ACS. Adres: aleja Piusa XII 102, przeszkloną windą na dziesiąte piętro. Tam gdzie wstępu pilnuje Conchita, asystentka pracująca dla swojego szefa od lat.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Ku globalnej Korei
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Kataryna: Minister panuje, ale nie rządzi
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Niech żyje sigma!
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Tym bardziej żal…
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Syria. Przyjdzie po nocy dzień