Tylko najnowsze tytuły, sprowadzane raz w miesiącu, prężyły się, wystawiając okładki na widok publiczny. Ich areną był niewielki stolik, przykryty zielonym suknem, ustawiony reprezentacyjnie – naprzeciwko drzwi wejściowych. Reszta tomów odsłaniała jedynie grzbiet z tytułem i nazwiskiem autora. Zaintrygowana ich tajemnicą, a jednocześnie onieśmielona ciszą i powagą wędrowałam wzdłuż regałów z przekrzywioną głową, czytając ułożone bokiem litery.
Żeby poznać treść, trzeba było naprężyć mięśnie, rozsunąć ściśnięty batalion „literatury dziecięcej i młodzieżowej”, wyciągnąć tom prędko, nim szereg się przegrupował i znów zakleszczył, pochłaniając tę odrobinę wolnej przestrzeni, jaką pozostawiła po sobie wyjęta książka. Cała operacja była ryzykowna, bo można było przytrzasnąć palce, a jeśli tytuł okazał się nieciekawy, należało pokonać wstyd i wezwać na pomoc bibliotekarkę. Ona jedna wiedziała, jak przywrócić ład. Robiła to zręcznie, nie zaginając rogów. Książka łatwo wślizgiwała się między sobie podobne, witały ją trzaśnięcia celofanowych mundurków, którymi były zabezpieczone. Dodatkowe uniformy ze sztywnej folii mówiły wszystko: szanować, nie plamić, nie pożyczać kolegom, odnieść na czas.
Czas miał szczególne znaczenie, bo chętnych było zawsze więcej niż książek, więc egzemplarz upolowany w bibliotece był gorącym dobrem: czytanym szybko i w poczuciu, że zostało się wyróżnionym rzadkim „paszportem do Galaktyki Gutenberga”.
Także później, podczas studiów, książki zachowały ten szczególny status – monopolu wiedzy, zaklęcia otwierającego Sezam. Korzystanie z nich oznaczało stosowanie się do rygorów i podlegało kontroli czujnych bibliotekarek wyłapujących wszystkich cwaniaków przemycających czekoladowe batoniki i coca-colę (śmiertelne zagrożenie dla druku) oraz potajemnie wysyłających spod stolika zakazane esemesy (karygodne wykroczenie przeciwko ciszy). Nagana od bibliotekarki była publicznym upokorzeniem, a mogła się też skończyć eksmisją z czytelniczego światka.
Nawet pierwsze wizyty w warszawskiej BUW, reklamowanej jako biblioteka nowej generacji, zapamiętałam jak kontrole celne: długie kolejki, przeszukiwanie toreb, zakaz jedzenia i picia, zdejmowania butów (!) i prowadzenia rozmów w przestrzeniach, które zaprojektowano właśnie jako miejsca spotkań. Dopiero po kilku latach tę otwartą, przestronną budowlę wypełniła równie swobodna atmosfera. Zapory runęły, bo dla coraz młodszych czytelników były coraz większym absurdem.
Czytanie przestaje być rytuałem przypieczętowanym przysięgą wierności. Nie obowiązuje już literacka monogamia – książka ma coraz mniejsze szanse pochłonąć nas całkowicie, zabrać ze świata, być wyrocznią. Musi konkurować. Pół biedy, gdyby jej rywalami pozostawały czekoladowe batoniki i esemesy, ale do zawodów stanęło wszystko, co oferuje Internet. Teraz proporcje się odwróciły: ludzie mogą więcej niż książki. Zamiast zakazów są możliwości: w sieci robi się wiele rzeczy naraz. Nie w roli dyscyplinowanego i karconego czytelnika, ale użytkownika otwartej treści, czyli jej współnarratora, który dopisuje własne akapity. W przeciwieństwie do książki Internetu nie czyta się „od deski do deski”, bo nie jest on skończoną opowieścią, tylko interaktywną przestrzenią, w której równolegle snują się wątki, a czas biegnie w przód i w tył – archiwizując historię i konstruując przyszłość.