Widok z balkonu miałem przedni. Na pierwszym planie wielkie kwitnące grusze, dalej czerwony budynek z żeliwnym napisem cyrylicą „BANIA” – to jeszcze carska łaźnia. Wyżej w przesmyku domów widać było Wisłę, parostatki pływające na Bielany, galary z jabłkami i barki pełne piasku jak u Gierymskiego.
Dynasy to słynny tor kolarski. Józef Węgrzyn, z którym miałem zaszczyt dzielić garderobę, miał niepospolite zdolności mimiczne. Wbrew pozorom te dwa fakty się łączą. Gdy Węgrzyn był w dobrym humorze, pokazywał mi następującą pantomimę: na Dynasy wjeżdża kolarz, zauważa na trybunach swoją dziewczynę, macha do niej – ta chwila dekoncentracji wystarcza, aby od bandy wyprzedził go konkurent. Przedwczesny triumf, zagrożenie zwycięstwa, wreszcie klęska były odegrane z precyzją „Króla Edypa”. Wspaniały spektakl dla mnie jednego. Przy tym finisz mistrz odgrywał stojąco, kolebiąc się na wyimaginowanych pedałach. Marcel Marceau mógłby mu buty czyścić.
A tu Kiełbasa wchodzi w zakręt. Z baru Pod Retmanem wypadają okrwawione zwłoki nieszczęsnego kibica. Głowa rozwalona butelką, krew sika. Słychać sygnał karetki. Niedziela nad Wisłą.
Dynasy miały też związek z łyżwiarstwem, a nawet z teatrem. Towarzystwo Cyklistów organizowało tam konkursy łyżwiarskie, na których młodzi i szczęśliwi posiadacze figurówek zdobywali medale. Kontakt z teatrem (Polskim) był raczej utylitarny – do ostatnich lat mieściły się w ocalałych fragmentach rotundy na Dynasach magazyny dekoracji.
Tadzio Fijewski „uważał mnie”, bo sam był z Powiśla. To on zaprowadził mnie do kina. Nazwał je „kinem nędza”, wstęp 5 groszy. Seans trwał pół godziny. Składał się z posklejanych byle jak, bez sensu, kawałków taśm. Ale się ruszało.
Dalej w prawo, patrząc z mojego balkonu, był wielki targ na Mariensztacie. „Tutaj za pół darmo wiatr od Wisły macie” – jak śpiewa mój uczeń Jerzy Połomski. Było tam wszystko