Wy, konserwatyści – tak nie cierpicie multi-kulti, ale restauracje z zagraniczną kuchnią to owszem! – rzucił mi kiedyś w twarz panelista w debacie nad kwestią imigrantów w Polsce. Była to demagogia, bo konserwatyści lubią i szanują obce kultury, ale oponują przeciwko utopijnym wzorcom multikulturowości i gwałtownemu wzrostowi liczby imigrantów, który prędzej czy później generuje konflikty.
Jeśli zaś idzie o kulinarne multi-kulti, Polacy znają ten fenomen od stuleci. Już w czasach sarmackich Ormianie sprowadzali do Polski tureckie łakocie, takie jak rachatłukum, czyli galaretki z soku winogronowego. Holendrzy przywozili nam tłuste śledzie matiasy, a węgierscy kupcy robili fortuny na sprowadzaniu tokaju. Potem kolejni kupcy przywieźli nam z Zachodu ziemniaki, a po rewolucji francuskiej bezrobotni kucharze zgilotynowanych arystokratów przywozili nad Wisłę recepty przyrządzania beszamelu czy majonezu. Sławę zdobyli tureccy mistrzowie cukierniczy.
Imigranci byli zresztą zawsze najlepszymi ambasadorami obcych kuchni. W Berlinie na początku XVII wieku pojawili się hugenoci, uchodźcy religijni z Francji, którzy odkryli, że na brandenburskich piaskach nikt nie hoduje ich ukochanych nowalijek. Historyk Prus Berndt Engelmann pisze: „Protestanccy uchodźcy z Francji, którzy osiedlili się na takich berlińskich przedmieściach, jak Moabit i Zehlendorf (...) sprowadzali z Francji i Holandii nasiona owocowe, szlachetne rośliny, krzewy, drzewa, z uporem uprawiając piaszczystą ziemię marchii. Wielu berlińczyków posądzało obcych o sztuczki i czary, gdy ujrzało potem na rynku szparagi z Beelitz czy buraczki z Tetlow. (...) Początkowo starzy mieszkańcy Berlina odnosili się bardzo nieufnie do tych przeważnie nieznanych, rzekomo jadalnych produktów, ale po przezwyciężeniu pierwszej nieufności próbowali raz tego, raz owego. Już po krótkim czasie (...) warzywa wyhodowane przez nowych mieszkańców miasta zaczęły cieszyć się popularnością".
Najszybciej spopularyzowali swoje potrawy na całym świecie ci imigranci, którzy zaczęli od zachwycenia swoimi daniami Amerykanów. Jak sama nazwa wskazuje, hamburgery i frankfurterki to dzieło przybyszów z Niemiec, ale przebili ich Włosi, głównie z południa Italii, ze swoją pizzą i spaghetti. Te potrawy podbiły cały kontynent: paradoksalnie dla wielu ludzi na świecie były symbolem Ameryki, a nawet amerykańskiej mocarstwowości. Nigdy nie zapomnę, jak w 1976 roku nauczycielka w mojej szkole w Gdańsku pokazywała nam zamieszczone w tygodniku „Perspektywy" zdjęcia z Sajgonu „wyzwolonego" przez siły komunistycznego Vietcongu. Pod zdjęciem przedstawiającym, dwóch żołnierzy wietnamskich walących kolbami w szyld „Pizza", widniał podpis: „Znikają ostatnie ślady obcego panowania". Pamiętam, że zapytałem panią, po co niszczyć napis, skoro to całkiem smaczna potrawa. Odpowiedź była rutynowa: „Semka, jesteś bezczelny, wyjdź z klasy".
Spośród emigrantów do USA Polacy ze swoją kiełbasą i pierogami raczej nie wykroczyli poza własne dzielnice i polonijne festyny. Znacznie lepiej powiodło się Chińczykom, a potem Japończykom. Wreszcie ostatnia fala to Hindusi, którzy raczej zajmowali się restauracjami niż fast foodem. Dziś w Polsce obserwujemy tureckie kebaby: to echo wielkiego marszu, jaki rozpoczął się w RFN gdzieś pod koniec lat 60.
Tak czy inaczej kuchnie etniczne podbiły także Polskę. I np. w galeriach handlowych nie dziwi już szereg stoisk z najprzeróżniejszymi kuchniami, od tajlandzkiej po arabską.
Czy jednak te wszystkie cuda nie stają się swoistym mutantem kulinarnym, który coraz mniej zaczyna przypominać swoje rodzime odpowiedniki? W Warszawie parę lat temu nie bez powodu w dobrym tonie było odszukiwanie wśród straganów na Stadionie Dziesię-
ciolecia wietnamskiej jadłodajni, o której,