Biedny Polak patrzy na Normandię

Mija 70 lat, wszystkie fakty niezbędne do opisu Wielkiej Wojny w sposób rzeczowy są znane. A mimo to mit trwa w najlepsze i nawet najbardziej nim pokrzywdzeni, ?Polacy, nie mają intelektualnej śmiałości powiedzieć sobie: wszystko było nie tak!

Publikacja: 13.06.2014 18:12

Barack Obama i Władimir Putin na obchodach D-Day

Barack Obama i Władimir Putin na obchodach D-Day

Foto: AFP

Większość Amerykanów, jak wynika z badań, przyjmuje biblijny opis stworzenia świata dosłownie i wierzy badaczom Pisma, że akt ten nastąpił siedem i pół tysiąca lat temu. Ani nie przeszkodziło to sukcesowi filmu „Park Jurajski" i triumfalnemu pochodowi dinozaurów przez kulturę masową, ani też sukces ten nie zmienił kreacjonistycznych przekonań Ameryki. Świat powstał od razu w dzisiejszej formie siedem i pół tysiąca lat temu, a przed milionami lat żyły na nim ogromne gady, z których powstała ropa naftowa – jakaś niezwykła właściwość ludzkiego mózgu sprawia, że jedno z drugim nie koliduje.

Narracja heroiczna

Nie śmiejmy się z Amerykanów, bo podobnie wygląda nasza wiedza o wydarzeniu, które ukształtowało współczesny świat – II wojnie światowej. Przez dwie dekady, które upłynęły od zawalenia się Związku Sowieckiego, wyciekły z archiwów liczne tajemnice. Na Wschodzie zlikwidowano cenzurę, a na Zachodzie poluzowano rygory poprawności – w efekcie pojawiło się wiele odkłamujących historię książek, których ustalenia, z początku kontestowane i wyszydzane, z czasem uznano za oczywiste. Żaden poważny historyk nie zaprzeczy dziś, że warunkiem rozpętania przez Hitlera wojny było zaoferowanie mu przez Stalina paktu o nieagresji. Żaden nie zaprzeczy, że bez sowieckich dostaw surowców strategicznych nazistowska maszyna wojenna nie byłaby w stanie przetoczyć się przez Francję i zagrozić Wyspom Brytyjskim (pierwotne zapasy Wehrmacht zużył praktycznie po trzech, a nawet dwóch tygodniach wojny z Polską, a niemiecka gospodarka do 1942 pracowała w trybie pokojowym). Nie można też zaprzeczyć, że skala zbrodni ZSRS i Stalina przekraczała wielokrotnie zbrodnie nazistowskie, a ideologia, która za nimi stała, była jeszcze bardziej nieludzka.

Nikt też nie może podtrzymać dłużej kłamstw – w Wielkiej Brytanii obowiązujących urzędowo jeszcze w latach 70. – jakoby alianci nie zdawali sobie sprawy z sowieckich zbrodni na Polakach i szczerze wierzyli, iż Katyń to dzieło Niemców. Aliancka zdrada polskich sojuszników, podkreślona demonstracyjnym niedopuszczeniem Polaków do udziału w defiladzie zwycięstwa w Londynie, stała się już na tyle oczywista, że nawet prezydent USA poczuł się w obowiązku podczas wizyty w Warszawie do niej nawiązać.

Ale wiedza ta nie przeszkadza w najmniejszym stopniu kultywować narracji stworzonej na gruzach III Rzeszy jako aktu założycielskiego powojennego świata. Narracji, w której II wojna była starciem Dobra, uosabianego przez zachodnie demokracje i ich wschodniego sojusznika, z absolutnym Złem, uosabianym przez nazizm i Hitlera.

A skoro wojna opisana została w kategoriach moralnych, to i motywy jej rozpoczęcia musiały być moralne. Zachodnie demokracje dostrzegły – no, niechby, że z pewnym opóźnieniem – Zło i postanowiły mu się przeciwstawić w heroicznej walce. Zwyciężyły Zło, osądziły je i ustanowiły nowy, lepszy porządek, którego istotą są Wolność, Demokracja i Samostanowienie Narodów. To właśnie o te wartości miała jakoby toczyć się Wielka Wojna.

Odbieranie dobrego imienia

Dopisana do wydarzeń post factum, i, delikatnie mówiąc, słabo pasująca do faktów bajka, regularnie celebrowana na międzynarodowych spędach tego rodzaju jak ostatni sabat aliantów w Normandii, z naszego punktu widzenia ma zasadniczą wadę: nie da się w nią satysfakcjonująco wmontować Polski.

Bo skoro Zachód uosabiał w tym heroicznym starciu Dobro, a ZSRS był sojusznikiem Zachodu, i to wnoszącym w zwycięstwo Dobra decydujący wkład (przynajmniej jeśli za miernik uznać poświęcenie „siły żywej"), a Polska była częścią ceny, jaką swemu sojusznikowi Zachód za tę ofiarę zapłacił – no to Polska nie mogła być Dobra. Gdyby była, Zachód musiałby sam przed sobą przyznać, że zachował się wobec pierwszej ofiary Hitlera nikczemnie, a przecież Dobro nikczemne wobec innego Dobra być nie mogło.

Najlepiej byłoby oczywiście Polskę w ogóle z mitu Wielkiej Wojny usunąć, ale bardzo utrudnia to fakt, iż to właśnie polskie „nie" i agresja będąca jego skutkiem stanowiły oficjalną przyczynę przystąpienia do wojny Zachodu. Więc koniecznością jest odebrać Polsce dobre imię. Przedstawić ją jako kraj faszystowski, antysemicki, który ofiarą agresji nazistów padł w sumie przypadkiem, na zasadzie sporu w rodzinie. Ta potrzeba napędza koniunkturę na wszelkie antypolskie brednie, na fali której np. paszkwilant bez żadnego wykształcenia historycznego mógł zostać – w nagrodę za wyznaczenie Polsce wygodnego dla zwycięzców miejsca – profesorem historii Princetown.

O tym musimy pamiętać, patrząc, jak świętują w Normandii przywódcy powojennego świata. O tym, że dopóki obowiązuje mit z Norymbergi, zawsze będzie między nimi miejsce dla przywódcy Rosji, choćby napadł nie tylko Gruzję i Krym, ale nawet któreś z „nowych" państw członkowskich UE. Bo nad wszystkim przeważy zawsze argument: cokolwiek mówić, to jednak ZSRS wniósł największy wkład w Zwycięstwo! Da się nawet nagiąć mit tak, żeby po stronie aliantów usadzić Niemców, świętujących „wyzwolenie" spod okupacji coraz bardziej w tej bajce pozbawionych narodowości i nie wiadomo skąd przybyłych „nazistów". Natomiast dla Polski miejsca wśród bohaterów bajki nie będzie. Chyba że z jakiegoś powodu stałaby się państwem tak dla Zachodu ważnym, że jego przywódcy skalkulowaliby, iż opłaca się upokorzyć, uderzyć w pierś i oznajmić: okazaliśmy się w tej wojnie niezłymi świniami!

Tylko że to równałoby się odrzuceniu mitu i pozbawiłoby sensu obchodzenie kolejnych okrągłych rocznic D-Day i V-Day. Wtedy trzeba by wreszcie przestać opowiadać sobie bajki o walce Dobra ze Złem i przyznać, że II wojna światowa nie różniła się zasadniczo od I wojny światowej ani od wojny prusko-francuskiej, kampanii napoleońskich czy wojny trzydziestoletniej.

Cisza nad Holokaustem

Czyż tamte wojny nie były także starciem Dobra i Zła? Ależ tak – ale tylko w propagandzie zwycięzców. I wojna światowa, której pamięć już dziś wyblakła, także przecież stanowiła wielką, szlachetną krucjatę przeciwko „dzikim Hunom" i ich barbarzyństwu. Wielka Brytania, a potem USA przystąpiły do walki poruszone męczeństwem napadniętej przez „Hunów" Belgii i bezmiarem dokonywanych tam zbrodni, o których rozpisywała się zachodnia prasa. Szczerze mówiąc, pisano o tych okrucieństwach, rozdymając je do absurdu, znacznie więcej i ze znacznie większym ogniem niż w czasach II wojny o faktycznie dokonującej się zbrodni Holokaustu.

O Holokauście, jak dowodzą tego choćby wspomnienia Jana Karskiego czy tragiczny los Szmula Zygielbojma, nikt na Zachodzie w czasie II wojny i jeszcze długo po niej nie chciał słyszeć. Nie pasował do politycznych układanek tak samo, jak nie pasowały do nich niepodległościowe aspiracje Polski. To dopiero dziś, za sprawą Hollywood, zbrodnia ta stała się centralnym elementem opowieści o wojnie i sugerowaną przyczyną wystąpienia Zachodu przeciwko Hitlerowi.

Każdy historyk pytany o przyczyny I wojny światowej powie przecież, że pogwałcenie neutralności Belgii było jedynie wygodnym pretekstem, że tak naprawdę przyczyną wojny była, jak zawsze, polityczna rywalizacja mocarstw. W odniesieniu do II wojny światowej powiedzenie tego samego naraża zaś na oburzenie i obelgi w rodzaju „panświnisty".

Cena naszej suwerenności

A przecież wszystkie fakty są znane i bezdyskusyjne. Znana jest obsesja imperialnej polityki brytyjskiej, fetyszyzująca „równowagę" pomiędzy państwami kontynentalnymi. To ona sprawiła, że Wielka Brytania nie dopuściła w Wersalu do złamania potęgi Niemiec i że w latach 30. w kolejnych traktatach dała Hitlerowi zielone światło do odbudowania siły militarnej, lekceważąc interesy nawet swego „serdecznego" sprzymierzeńca. Dopiero gdy Hitler zajął całą Czechosłowację z jej przemysłem zbrojeniowym, zyskując zasoby niezbędne do wojny, Anglia uznała, że musi zyskać czas niezbędny do odbudowy armii. Kupiła ten czas, popychając do wojny z Hitlerem Polskę obietnicami bez pokrycia, obietnicami, których nie miała zamiaru spełnić i których spełnić nie była w stanie.

Ciekawym wątkiem, do którego dotarłem podczas pracy nad książką „Jakie piękne samobójstwo", jest świadectwo biskupa Józefa Gawliny o wizycie w Warszawie w początkach 1939 roku Józefa Rettingera. Ewidentnie była to akcja zachodnich wywiadów, obliczona na odsunięcie od rządów proniemieckiej – wówczas – sanacji i zainstalowanie w Warszawie rządu, który rzuciłby Niemcom wyzwanie. Najwyraźniej alianci nie liczyli, że uda im się skusić szefa polskiej dyplomacji Józefa Becka do tak fatalnej w skutkach dla Polski zmiany sojuszy i mieli też plan zapasowy rzucenia nas do tej wojny na pierwszy ogień.

Nie są też już tajemnicą stenogramy rozmów, jakie równolegle do rokowań Ribbentrop-Mołotow prowadzili w Moskwie brytyjski admirał Reginald Drax i francuski generał Aime Doumenc. W rozmowach tych, przez lata powojenne obrosłych wykrętami i usprawiedliwieniami, Stalin uzyskał pewność – już wtedy! – że za współudział w akcji wojskowej przeciwko Niemcom alianci gotowi są zapłacić Rosji suwerennością państwa polskiego, tak samo jak państw bałtyckich.

Gdyby Stalin był carem rosyjskim, jak go postrzegano, i kierował się imperialną logiką rosyjską, PRL powstałaby z błogosławieństwem Zachodu już w roku 1939. Ale Stalin kierował się logiką przywódcy komunizmu, którego zadaniem było rozszerzyć system sowiecki na cały świat. Nie rozumiał tego wtedy nie tylko Zachód, nie rozumiał także Hitler. Założył, że sojusz, który zawarły Niemcy i Rosja, pozostanie trwały, spojony imperialnymi zdobyczami – Niemcy wezmą Europę, a ZSRS Indie, Bliski Wschód i inne kolonie byłych imperiów Brytyjskiego i Francuskiego. Kiedy zorientował się, że ZSRS zamierza wykorzystać niemieckie skupienie na froncie zachodnim do zajęcia samych Niemiec i całej wtrąconej przez nich w chaos Europy, mógł już tylko rozpocząć fatalną dla siebie wojnę na dwóch frontach. Po ujawnieniu dokumentów z sowieckich archiwów nie można mieć najmniejszych wątpliwości, kto był prawdziwym sprawcą II wojny i jakie były jego prawdziwe cele.

Wielka Brytania nie wystąpiła przeciwko Hitlerowi dlatego, że był Złem – choć oczywiście, jak w każdej wojnie, tak to uzasadniała. Wystąpiła w obronie swych imperialnych interesów. Amerykanie też włączyli się do wojny w Europie – niemal od pierwszych chwil, bo Anglia nie byłaby w stanie walczyć bez wsparcia materiałowego USA, tak jak Niemcy bez dostaw z ZSRS – w interesie swego imperium, by objąć należne im przywództwo nad światem. Historycy opisali już dawno, iż prawdziwym rywalem dla Franklina D. Roosevelta był nie tyle Hitler, po ustanowieniu sojuszu w Teheranie skazany już na klęskę, ile Winston Churchill. Stąd wspólna gra prezydenta USA z sowieckim zbrodniarzem, służąca zbudowaniu powojennego świata dwóch supermocarstw.  Gra, w której stosunek Amerykanów do Polski i jej praw nie różnił się znacząco od stosunku Hitlera i Stalina.

W 1940 roku, dopóki Polacy byli potrzebni, Roosevelt, podobnie jak Anglicy, komplementował nas publicznie, zapewniał, że jesteśmy natchnieniem dla wszystkich wolnych narodów i takie tam. Po czerwcu 1941, a zwłaszcza po grudniu 1942 roku, Polska w anglosaskich gazetach opisywana jest jako państwo faszystowskie, praktycznie prohitlerowskie, sabotujące wysiłek aliantów. Polskie gazety były przez „sojuszników", kontrolujących marionetkowy rząd londyński, ściśle cenzurowane, zwłaszcza pilnowano, by nie ukazywały się w nich żadne informacje o zbrodniach sowieckich na Polakach.

Natomiast media alianckie upowszechniały gorliwie antypolską propagandę sowiecką, przekonując zachodnie społeczeństwa, że Polska przedwojenna, faszystowska, antysemicka i prohitlerowska nie ma żadnej legitymizacji i jedynym godziwym sposobem załatwienia sprawy tego kraju jest oddanie go pod kuratelę „wujka Joe". I jeszcze – że Polacy tak naprawdę wspierają Niemców i jak mogą, unikają walki.

To właśnie ta judząca propaganda aliantów doprowadziła do szaleńczych, samobójczych decyzji władz polskich, na czele z Powstaniem Warszawskim. Ten „krwawy piar" miał zmiękczyć serca Anglosasów i przekonać ich, że Polacy giną ofiarnie, masowo i w związku z tym należy im się choć odrobina wdzięczności, jaką w poprzedniej wojnie okazano Belgom.

Tylko że to nie była poprzednia wojna. To była wojna, w logice której Europa Środkowa była częścią ceny, jaką USA i Wielka Brytania płaciły Rosji za odwrócenie sojuszy. Los wszystkich jej krajów musiał być taki sam, bez względu na to, czy – jak Polska – dostarczyły aliantom znacznych ilości bitnego i chętnego mięsa armatniego, czy – jak Czechosłowacja – nie walczyły w ogóle, czy też znalazły się początkowo, jak Węgry albo Rumunia, w obozie niemieckim. Całe nasze poświęcenie, z którego tak jesteśmy dumni, w oczach możnych cyników dzielących między siebie świat w Jałcie i Poczdamie nie znaczyło nic.

Co świętują światowi przywódcy w kolejne rocznice zakończenia apokaliptycznej wojny? Powiedzmy to krótko językiem biznesu. Dwóch gangsterów, większy, Stalin, i mniejszy, Hitler, założyło – z inspiracji tego pierwszego – spółkę mającą na celu opanowanie świata. Spółka działała świetnie dwa lata, przynosząc obydwu kolejne zdobycze, aż pomniejszy wspólnik uświadomił sobie, że został wystawiony do wiatru, że zaraz nastąpi „wrogie przejęcie" wszystkich jego aktywów, i obrócił się przeciwko dotychczasowemu partnerowi.

Wtedy Stalin zaproponował odkupienie udziałów po Hitlerze państwom zachodnim, z czego te ochoczo skorzystały. I tak spółka Ribbentrop-Mołotow przekształciła się w spółkę Wielka Trójka. Stalin wniósł w nią życie milionów swych niewolników, Roosevelt – miliony ton uzbrojenia i zaopatrzenia, a Churchill – między innymi nas, nigdy nie traktowanego poważnie „sojuszniczka", użytego najpierw jako pierwszy zderzak do wyhamowania impetu Niemiec, a potem jako część dywidendy dla Stalina.

Spółka Wielka Trójka otrzymała od Hitlera znakomity prezent dla legitymizacji ubitego interesu – obozy koncentracyjne, komory gazowe i wszystkie inne dowody zbrodniczego i obłędnego charakteru nazistowskiej III Rzeszy. Obozy zagłady, katownie i pola śmierci po stronie alianckiej zostały zaś zgodnie otoczone zmową milczenia. Niby dziś już o nich wiemy, niby wiemy, że ta maszyna była jeszcze bardziej zbrodnicza od nazistowskiej, niby zdajemy sobie sprawę, że o postępowaniu zachodnich aliantów decydowały nie żadne imperatywy moralne, ale te same arkana mocarstwowej polityki, które decydowały o postanowieniach, dajmy na to, kongresu wiedeńskiego. Imperialny cynizm „wielkich narodów", kierujących się prawem silniejszego do pożerania słabszych.

Cynizm wielkich narodów

Mija 70 lat, wszystkie fakty niezbędne do udokumentowania i opisu Wielkiej Wojny w sposób rzeczowy, nie mityczny, tak jak opisuje się wojny poprzednie, są znane i udokumentowane. A mimo to mit trwa w najlepsze i nawet najbardziej nim pokrzywdzeni, Polacy, nie mają intelektualnej śmiałości powiedzieć sobie: wszystko było nie tak! Nie było starcia Dobra i Zła, była szarpanina Zła szalonego ze Złem przebiegłym i cyniczne polityczne geszefty!

Zamiast tego próbujemy żałośnie wkręcić się w tę bajkową opowieść, skamląc: my też, my też byliśmy po właściwej stronie, my też ponieśliśmy ofiary za Wolność, takie wielkie ofiary, doceńcie nas, pogłaszczcie...

Czasem nawet, jeśli akurat podpasuje to politycznym potrzebom światowego mocarstwa, rzeczywiście ktoś ważny przyjedzie i pogłaszcze. Ale zaraz potem pogna na uroczyste obchody do Normandii, gdzie prędzej czy później paść musi, że „przecież to Rosjanie, cokolwiek by mówić, wnieśli decydujący wkład w zwycięstwo" i „przecież nie przypadkiem polskie obozy zagłady zbudowano właśnie w tym, a nie innym kraju".

Gdzie nie istnieje pojęcie „moralnego zwycięstwa", istnieje tylko „loser", mniej lub bardziej otwarcie pogardzany.

Autor jest publicystą „Tygodnika Do Rzeczy". Ostatnio wydał książkę „Jakie piękne samobójstwo"

Większość Amerykanów, jak wynika z badań, przyjmuje biblijny opis stworzenia świata dosłownie i wierzy badaczom Pisma, że akt ten nastąpił siedem i pół tysiąca lat temu. Ani nie przeszkodziło to sukcesowi filmu „Park Jurajski" i triumfalnemu pochodowi dinozaurów przez kulturę masową, ani też sukces ten nie zmienił kreacjonistycznych przekonań Ameryki. Świat powstał od razu w dzisiejszej formie siedem i pół tysiąca lat temu, a przed milionami lat żyły na nim ogromne gady, z których powstała ropa naftowa – jakaś niezwykła właściwość ludzkiego mózgu sprawia, że jedno z drugim nie koliduje.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków