Są rzeczy, do których polskiemu inteligentowi wstyd się przyznać. Na przykład do tego, że słucha disco polo, a nie rozumie muzyki poważnej. Albo że od tzw. ambitnego kina Larsa von Triera i Pedra Almodovara woli filmy kopane spod znaku Stevena Seagala czy innego Chucka Norrisa. Albo że z przyjemnością ogląda seriale paradokumentalne w rodzaju „Pocztówek z wakacji", a nie cierpi publicystyki kulturalnej. Są bowiem w inteligenckim słowniku, wśród ludzi kulturalnych, upodobania, do których nikt się nie przyznaje, oraz świętości, których się nie kwestionuje. Jedną z nich jest Kabaret Starszych Panów. Od pół wieku uchodzi za wzorzec z Sevres inteligentnej rozrywki. Ba, za szczytowe osiągnięcie w historii polskiej telewizji. Przez ćwierć wieku wolnej Polski kiedy ktoś mówi o współczesnym kabarecie i chce pokazać dzisiejszym gwiazdom ich miejsce w szeregu, wyciąga Starszych Panów jako argument ostateczny i nieodwołalny. Takiego poziomu nigdy nie osiągniecie – oznajmiają artystom wielbiciele twórczości Jeremiego Przybory i Jerzego Wasowskiego.
Wiem, że do niektórych przyzwoitych inteligenckich domów nie będę po tym wyznaniu zapraszany, ale trudno, czas się przyznać: Kabaretu Starszych Panów nie lubię. Wydaje mi się nieco pretensjonalny (w warstwie humorystycznej, bo dowcipy mocno wysilone) i kompletnie nieśmieszny. Naprawdę wolę uchodzących za satyrę dla ludu Tadeusza Drozdę czy Marcina Dańca. Owszem, doceniam mistrzostwo słynnego duetu autorskiego w pisaniu piosenek, ale i one wydają mi się lepsze w warstwie lirycznej niż komicznej. Krótko mówiąc, uważam, że widowiska duetu Przybora/Wasowski z kabaretem jako formą estradową nie mają wiele wspólnego. A mogły się pojawić tylko dlatego, że w czasach PRL artystom pozwalano czasem na eksperymenty, których w warunkach telewizji komercyjnej, działającej na wolnym rynku, nikt nie zaryzykuje.
Oczywiście, rozumiem pewną konwencję, której używali twórcy Kabaretu Starszych Panów, sugerowanie przedwojenności i niegdysiejszej elegancji. Jak także to, że głównym celem Przybory i Wasowskiego wcale nie było rozśmieszanie, a co więcej, w każdej epoce ludzi śmieszy co innego. Wszystko to rozumiem, ale ze wspomnień z tamtych czasów również wynika, że dowcip autorskiego duetu i wtedy nieszczególnie bawił. Raczej wywoływał nostalgię za dawno minionym.
Monologi przeciętnego Polaka
Na przeciwnym biegunie PRL-owskiego kabaretu, zarówno jeśli chodzi o poetykę, jak i skuteczność w rozśmieszaniu, sytuuje się Jan Pietrzak ze swoją Egidą. Późniejszy o kilkanaście lat i niesłychanie polityczny. Nie zostało po nim tyle, co po Starszych Panach, jako że teksty pisano tam na potrzeby sceny, a nie dla telewizji. Jednak nawet ci, którzy czasów komunizmu nie pamiętają, musieli kiedyś słyszeć piosenkę, która była swego czasu alternatywnym hymnem: „Żeby Polska była Polską". A ci, którzy w czasach PRL satyrą się interesowali, a imię ich legion, na pewno kiedyś słyszeli monologi pana Janka. Jak opisuje to sam zainteresowany w książce „Historia polskiego kabaretu" autorstwa Izoldy Kiec: „To jakiś koleś z ulicy, po trochu inteligent, ale raczej o knajackim sposobie mówienia, który niemal na każdy temat ma coś do powiedzenia. Zwyczajny człowiek, przeciętny Polak, średnio inteligentny i średnio dowcipny. Taki, żeby każdy z widzów mógł się z nim utożsamić". Dla monologującego Pietrzaka liczyło się przede wszystkim „budowanie nastroju porozumienia z publicznością", w tym celu „z premedytacją pozbawiał swoje teksty cech literackich". Twórca Egidy miał w tym zresztą wybitnego poprzednika – Jerzego Dobrowolskiego, który również w swoich kompletnie zapomnianych (bo nigdzie nierejestrowanych) kabaretach Owca i Koń skupiał się na przekazie społeczno-politycznym. Jako że miał ogromne kłopoty cenzuralne, dziś o wielkim talencie tego artysty przypominają przede wszystkim jego nieliczne role filmowe („Nie ma róży bez ognia") i skecze radiowe (z Trójki).
Tego również dowiemy się ze wspomnianej książki Izoldy Kiec, poważnej pani profesor kulturoznawstwa ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, której praca zainspirowała powstanie tego tekstu. Autorka wykonała ogromną i bardzo pożyteczną pracę, a jej „Historia..." to rzecz absolutnie pionierska. Choć, niestety, niepozbawiona wad. Najpoważniejszą, obok bezładności kompozycyjnej (często trudno się połapać w chronologii i powiązaniach artystów), jest pełen typowo inteligenckich uprzedzeń stosunek do niektórych wykonawców. Czy może, mówiąc precyzyjniej, typów humoru. Izolda Kiec jednych wychwala ponad miarę, innych potępia, wpisując się tym samym w znany od lat i kompletnie nieprawdziwy elitarystyczny dyskurs o „upadku kabaretu". Akurat wspomnianego wyżej Jana Pietrzaka, choć w tym wypadku nie wprost, o ów upadek częściowo obwinia. Słusznie wskazując, że w okresie pierwszej „Solidarności" jego Egida stanęła tak wyraźnie po stronie opozycji, jak tylko się dało, a jej sukces skierował grupę satyryków na tory wprost rozumianej polityczności.
Ersatz-kabaret
Ano właśnie. Z tym ostatnim stwierdzeniem można się nawet zgodzić, ale jednocześnie trzeba poczynić dwa zastrzeżenia. Pierwsze jest takie, że w czasach PRL, które było krajem erzacu we wszystkim, począwszy od substytutu niepodległości, a skończywszy na czekoladzie (wyroby czekoladopodobne), także i kabaret był „zamiast". Kabaret był podróbką normalnej debaty publicznej czy felietonistyki. Zamiast artykułów były skecze. Najlepszym dowodem tego jest właśnie przypadek Jana Pietrzaka, który zaczynał od współpracy z topowymi aktorami (Piotr Fronczewski, Wojciech Pszoniak, Krystyna Janda) i autorami (Jonasz Kofta, Jan Tadeusz Stanisławski, Jacek Kaczmarski), by stopniowo kierować się w stronę politycznych monologów. A już w wolnej Polsce sam zaangażował się w działalność publiczną, a do występów na scenie zaprosił dowcipnych publicystów: śp. Macieja Rybińskiego (nie tylko dziennikarza, ale i współautora scenariusza kultowego serialu „Alternatywy 4") oraz Rafała Ziemkiewicza (w początkach kariery przede wszystkim pisarza).