W ich pojęciu homo sovieticus był osobnym gatunkiem człowieka wolnym od zachowań czy nawet intuicji demokratycznych, nieprzywykłym do wolności słowa, chowającym w cień swoje poglądy w strachu przed wszechpotężnymi służbami, o kolektywnych reakcjach społecznych czy ekonomicznych.

Czy to był wyłącznie model intelektualny? Europejska lewica upierała się, że tak. Ja takich ludzi miałem szansę spotykać w realu. Tak się złożyło, że przed laty przejechałem (głównie pociągiem) dużą część europejskich terytoriów Związku Radzieckiego i liczne egzemplarze homo sovieticus spotykałem tam niemal codziennie. Pamiętam anegdotę usłyszaną od pewnego poważnie napitego obywatela w pociągu relacji Wilno–Leningrad, w zimie roku bodaj 1988. Otóż ów niewysoki łysoń, który nie krył ani swojej przynależności do NKWD, ani wyjątkowej fascynacji Rokossowskim, tłumaczył mi, jak to w ZSRR wszyscy są szczęśliwi. „Bo pozostająca poza łagrami większość jest szczęśliwa, że nie siedzi. Ci, co są skazani na dwa lata, są szczęśliwi, że nie trafiła im się odsiadka pięcioletnia. Ci, co siedzą pięć lat, cieszą się, że nie dostali wyroku dziesięcioletniego. Ci, co dostali dychę, są zadowoleni, że nie zostali skazani na lat dwadzieścia pięć. A ci, co dostali dwadzieścia pięć, błogosławią partię, że nie dostali »czapy«. Widzisz, młody człowieku, na czym polega sowieckie szczęście?" – tłumaczył, ćmiąc papierosa Biełomorkanał przy oblodzonych drzwiach wagonu kolei bałtyckiej relacji Wilno–Leningrad.

Zapamiętałem i obiecałem sobie, że jeśli będzie mi to dane, nigdy tą ścieżką i w tym kierunku moje świadome wybory nie poprowadzą. Tyle anegdota, ale prawdziwy sens sowietyzmu pojąłem wiele lat później, kiedy podobnie jak moim współobywatelom dane mi było rozkoszować się rozpasaną nadwiślańską demokracją. Nie pamiętam już, kto (Michał Kulesza? Jerzy Regulski?) zwrócił mi uwagę, że istota demokracji zawiera się w dialogu społecznym. I to na każdym szczeblu. Sowiecki totalitaryzm nie cierpiał prawdziwej dyskusji. Debata była z zasady zła, bowiem niosła ze sobą obrzydliwe ryzyko podważania ideologicznych pewników, które śmiało można nazwać dogmatami.

A jakaż ideologia to zniesie? Na pewno nie komunizm. Sedno więc sowietyzmu tkwiło w wyparciu z praktyki społecznej obyczaju intelektualnej debaty. Owszem, w systemie rozmawiano. W sensie formalnym debatowano na plenach i w ogóle, ale były to dyskusje pozorne, ceremonialne, rzec można. Ołtarzowe. Miały swoje granice, a nawet składały się z samych granic. Najważniejsze kwestie były niepodważalne, a w wątpliwych rację miała partia.

Polska nigdy nie mieściła się w tej formule, bo Polacy mieli i mają skłonność do gadulstwa. „Gdzie dwóch Polaków, tam trzy poglądy" – zwykliśmy się chwalić i jest to najlepszy dowód, że komunizm nad Wisłą nie mógł się udać. Od dwudziestu pięciu lat mamy tę kwestię szczęśliwie za sobą. Debatujemy, gadamy, kłócimy się, i tak jest dobrze. Czego nam naprawdę brakuje najbardziej, to instytucjonalnych ram tej debaty. Tu jednak jest coraz lepiej. Co nie zostanie powiedziane w prasie bądź na szczeblu debaty politycznej, w rządzie czy w Sejmie, wykrzyczmy na Forum Ekonomicznym w Krynicy czy w tysiącu innych miejsc. Szanujmy więc ten obyczaj obywatelskiej kłótni. Kształćmy sztukę debatowania. Nie bójmy się słów, bo miejsc na świecie, gdzie taka wolność debaty wciąż jest marzeniem, jest bardzo, bardzo wiele. Tam wciąż trwa sowietyzm, gdzie za słowami jest więzienie, a więc po sowiecku rozumiane szczęście.