Prof. Stanisław Żerko: Coś mi tu zgrzyta w sprawie reparacji

Powinniśmy zwracać uwagę naszym niemieckim partnerom na dotychczasową bezwzględną politykę RFN w kwestii odszkodowań wojennych, na brak wyczucia polskiej krzywdy. I w ten sposób moglibyśmy szukać jakiegoś, choćby symbolicznego rozwiązania tej sprawy - mówi prof. Stanisław Żerko, historyk.

Publikacja: 26.08.2022 10:00

Mieszkańcy Oświęcimia witają transparentami Helmuta Kohla. Kanclerz Niemiec złożył wieniec przed ści

Mieszkańcy Oświęcimia witają transparentami Helmuta Kohla. Kanclerz Niemiec złożył wieniec przed ścianą śmierci w Auschwitz. 14 listopada 1989 r.

Foto: Krzysztof Wójcik/FORUM

Plus Minus: 1 września swój raport przedstawi parlamentarny zespół ds. oszacowania wysokości odszkodowań należnych Polsce od Niemiec za szkody wyrządzone w trakcie II wojny światowej. To my po prawie 80 latach nawet nie wiemy, jakie ponieśliśmy wtedy straty?

Te dane są znane od dawna, bo pierwsze takie opracowanie zostało przygotowane już w 1947 r. Był to raport Biura Odszkodowań Wojennych, w którym podano zarówno to, ile osób straciło życie podczas wojny i okupacji – oczywiście wyłącznie z rąk niemieckich – jak i oszacowano straty materialne. Wynika z niego, że Polska straciła 38 proc. majątku narodowego. Zapowiadany dziś raport może niektóre rzeczy uszczegółowić, natomiast pamiętajmy, że kilkadziesiąt lat po zakończeniu działań wojennych znacznie trudniej jest ocenić skalę zniszczeń, niż można to było zrobić tuż po wojnie. Sam jestem naprawdę ciekaw, jaki ten raport będzie miał poziom szczegółowości.

Czy może on nam być do czegokolwiek potrzebny?

Na pewno się przyda, jeśli chodzi o pogłębienie naszej wiedzy o okupacji niemieckiej. Ale jeśli pan pyta o materialne zadośćuczynienie za te straty ze strony Republiki Federalnej Niemiec, która poczuwa się do bycia prawną następczynią Rzeszy Niemieckiej, to przyda się na niewiele. Przecież zawsze to było dla wszystkich jasne, że te straty były ogromne. Zresztą od początku alianci doskonale rozumieli, że tak ogromnych krzywd nie da się wynagrodzić i reparacje niemieckie oraz odszkodowania stanowić mogą jedynie ułamek wyrządzonych przez Rzeszę strat. Przypomnijmy, że już po I wojnie światowej nie udało się od Niemiec wyegzekwować reparacji, bo były one po prostu zbyt duże i przekraczały możliwości tego państwa. Szczególnie że w 1929 r. wybuchł wielki kryzys gospodarczy. W jego wyniku w 1932 r. na konferencji w Lozannie zapadła decyzja o zaprzestaniu pobierania reparacji od Niemiec.

Tyle że nie tylko my wracamy dziś do sprawy reparacji i odszkodowań, bo na poważnie też debatuje się o tym np. w Grecji.

Grecy kilka lat temu złożyli w Berlinie nawet notę dyplomatyczną w tej sprawie, ale nic z niej nie wynikło. Mało kto wie, ale ostatnia taka polska nota dotycząca odszkodowań została złożona w Bonn przez rząd PRL w roku 1988. Od tego czasu kolejne polskie rządy, począwszy od rządu Tadeusza Mazowieckiego po obecny, nie poczyniły praktycznie ani jednego kroku w tej sprawie. I to mnie zaskakuje.

Dlaczego?

Bo mamy w Polsce zakrojoną na szeroką skalę kampanię propagandową na użytek wewnętrzny, kwestie reparacji i odszkodowań co i rusz padają w różnych przemówieniach politycznych, natomiast w ogóle nie porusza się ich w dyplomatycznym dialogu między Warszawą a Berlinem. Coś mi tu więc zgrzyta.

Niemcy twierdzą, że droga prawna do takiego zadośćuczynienia Polsce i Polakom jest już zamknięta.

I mają rację. Zdecydowana większość prawników, specjalistów w zakresie prawa międzynarodowego nie ma wątpliwości, że niczego już nie wywalczymy przed żadnym trybunałem. Co prawda kilkanaście lat temu inne stanowisko sformułował nieżyjący już wybitny prawnik z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza Jan Sandorski, który doszedł do wniosku, że oświadczenie rządu Bolesława Bieruta z 23 sierpnia 1953 r. o zrzeczeniu się przez Polskę praw do niemieckich reparacji i odszkodowań wojennych zostało wymuszone przez ZSRR i w związku z tym dokument ten jest nieważny ab initio, czyli od samego początku. Ale jest to stanowisko odosobnione, a nawet jakby Polska próbowała po ten argument sięgnąć, to po prostu nie ma się dokąd z tym zwrócić. Jedyną instytucją, przed którą można by o to powalczyć, byłby w teorii Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Tyle że w praktyce tutaj sami sobie zamknęliśmy tę drogę w 1996 r., gdy zastrzegliśmy, że jurysdykcji tego trybunału nie będą podlegać sprawy sprzed roku 1989. Zresztą mniej więcej w tym samym czasie analogiczne zastrzeżenie złożyła RFN. A jurysdykcja Trybunału haskiego opiera się właśnie na takich dobrowolnych deklaracjach poszczególnych państw.

Niemcy uważają dziś, że całą sprawę zamknął tzw. traktat 2+4, czyli traktat o ostatecznym uregulowaniu w odniesieniu do Niemiec podpisany 12 września 1990 r. w Moskwie przez oba państwa niemieckie z Francją, USA, Wielką Brytanią i Związkiem Radzieckim.

To jest dość skomplikowana sprawa. Przypomnijmy, że od 1949 r. do przełomu lat 1989 i 1990 zachodnioniemiecka doktryna prawna mówiła, że sprawa powojennych granic zostanie załatwiona dopiero na przyszłej konferencji pokojowej i rozstrzygnięta w traktacie pokojowym. I jeszcze w listopadzie 1989 r. kanclerz Helmut Kohl, zarówno w trakcie rozmów w Warszawie z premierem Mazowieckim, jak i w swoim wystąpieniu w Bundestagu, stał na takim właśnie stanowisku. Jednak kilka tygodni później doszedł do wniosku, że należy to podejście radykalnie zmienić i uczynił wszystko, by nie doprowadzić do zwołania konferencji pokojowej.

Czytaj więcej

Adam Tecław: Lokalność jest możliwa w wielkim mieście

Czego się bał?

Po pierwsze, że pojawi się na niej właśnie sprawa odszkodowań – nie tylko ze strony Polski, ale i innych państw. A po drugie, słusznie rozumiał, że to znacznie opóźniłoby zjednoczenie Niemiec. Pamiętajmy, że w 1990 r. sytuacja w ZSRR była jeszcze bardzo mocno niestabilna i liczono się z tym, że Michaił Gorbaczow zostanie odsunięty od władzy i zastąpiony na Kremlu przez komunistyczne „jastrzębie”. Obawiano się więc tego, co rzeczywiście miało miejsce później, w sierpniu 1991 r., w postaci tzw. puczu Janajewa, co było już na szczęście tylko groteskową próbą zawrócenia procesu przemian w ZSRR.

Czyli Niemcy po prostu chcieli przyspieszyć proces zjednoczenia kraju, by wykorzystać korzystne okienko historyczne. I to zrozumiałe, ale przecież w późniejszych latach nic nie stało już na przeszkodzie, by do sprawy reparacji i odszkodowań wrócić.

Tyle że od grudnia 1989 r. Helmut Kohl miał już obsesję reparacyjną w sprawie ewentualnych polskich żądań. Wynikała ona z wizyty ówczesnego marszałka Sejmu prof. Mikołaja Kozakiewicza z ZSL, który mówił w Bonn o wielomiliardowych kwotach odszkodowań. I kanclerz Kohl robił wszystko, by te żądania zawczasu storpedować, sięgając po różne metody, także działając w złej wierze i posługując się manipulacjami. Uzyskał w tej kwestii nawet poparcie prezydenta USA George’a Busha seniora, którego okłamał, że ze 100 mld marek, jakie Niemcy po wojnie przekazały wielu państwom, Polska otrzymała ogromną część – „die große Summen”, mówił. Tymczasem Polska otrzymała tak naprawdę ledwo 100 mln marek (DM). I nie do końca Polska, bo odszkodowania otrzymały jedynie konkretnie ofiary niektórych pseudomedycznych eksperymentów dokonywanych w niemieckich obozach koncentracyjnych – wszystko na mocy układu z 1972 r. I to było w zasadzie wszystko.

Czyli do kraju najmocniej zniszczonego przez niemiecką machinę wojenną w II wojnie światowej popłynął mniej niż promil odszkodowań, jakie Niemcy wypłaciły swoim ofiarom? O ile oczywiście te 100 mld marek, o których mówił Helmut Kohl, to nie kolejna manipulacja…

Nie, mniej więcej taka właśnie kwota w sumie została wypłacona przez RFN, począwszy od pierwszej umowy z Izraelem w 1952 r., przez wszystkie umowy zawierane z kolejnymi państwami, a kończąc na indywidualnych roszczeniach, które też zaspokajano. Ale w tej ostatniej grupie Polaków akurat nie było, ponieważ rządy zachodnioniemieckie, działając w złej wierze, bardzo bezwzględnie wnioski składane przez naszych obywateli oddalały, podnosząc całą serię cynicznych argumentów.

Na przykład jakich?

Na początku sprowadzały się one do tego, że między PRL a RFN nie było oficjalnych stosunków dyplomatycznych. Te stosunki zostały oczywiście nawiązane w roku 1972, ale wówczas minister spraw zagranicznych PRL Stefan Olszowski usłyszał w Bonn, że termin składania takich wniosków upłynął 31 grudnia 1969 r. Oczywiście, później Niemcy nam wyasygnowali pewne kwoty, choć musieliśmy czekać aż do 16 października 1991 r., gdy zawarto tzw. układ Żabiński-Kastrup. Udało nam się wynegocjować wtedy niewielką kwotę 500 mln marek dla niektórych tylko ofiar niemieckich prześladowań – głównie chodziło o więźniów obozów koncentracyjnych. I Polska w tym dokumencie zastrzegła, że już więcej do tej sprawy wracać nie będzie. Wówczas utworzono też Fundację Polsko- -Niemieckie Pojednanie. I to też mi bardzo zgrzyta: pojednanie za tak żałośnie niską sumę?

To rzeczywiście był koniec wypłaty odszkodowań?

Nie, kilka lat później podjęto międzynarodowe negocjacje w sprawie tzw. pomocy humanitarnej dla byłych robotników przymusowych w Rzeszy; odbywały się one głównie w Nowym Jorku. Powstała potem Niemiecka Federalna Fundacja Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość. Polskim robotnikom przymusowym przypadło ponad 1,8 mld marek i te środki wypłacono prawie 500 tys. osób.

Od 1972 r. Polacy otrzymali łącznie 6–11 mld zł – tu szacunki, niestety, się mocno rozjeżdżają. I tę kwotę naprawdę można nazwać żałośnie niską, patrząc na nasze ogromne straty wojenne. Dla porównania, w Polsce na sam program 500+ wydajemy rocznie ok. 40 mld zł. Co więcej, wszystkie te świadczenia niemieckie następowały na zasadzie dobrowolności – ex gratia. Nie nazywano ich nigdy odszkodowaniami, ponieważ stanowisko niemieckie w sprawie odszkodowań jest od 1953 r. niezmienne i Niemcy twierdzą, że Polska zrezygnowała wówczas z prawa do nich. Nawiasem mówiąc, późniejsze rządy PRL stały na stanowisku, że owszem, reparacji Polska Ludowa się zrzekła, a więc tych świadczeń międzypaństwowych, ale nie zrzekła się wcale odszkodowań dla indywidualnych ofiar niemieckiej okupacji.

Co nam dziś pozostaje?

Argumenty polityczne. Potrzeba przesunięcia tej sprawy z płaszczyzny prawnej na polityczną i moralną, zwłaszcza że Niemcy bardzo chętnie się posługują słowem „pojednanie” i argumentem, że polityka powinna być etyczna, czyli opierać się na wartościach. Tymczasem ta retoryka mocno kłóci się z bardzo zimną, bezwzględną praktyką niemieckiej polityki. Bo to prawda, że Niemcy potrafią pięknie przemawiać o czarnych kartach swej historii, jak np. Frank-Walter Steinmeier, który 1 września 2019 r. w Wieluniu, a później w Warszawie mówił o niemieckiej winie, niemieckich zbrodniach i niemieckim wstydzie. Ale co z tego wynika? Dość powiedzieć, że dwa tygodnie później ten sam prezydent RFN, przebywając już we Włoszech, udzielił wywiadu „Corriere della Sera”, w którym stwierdził, że do sprawy odszkodowań wracać już się nie powinno.

Przypomnę bardzo ciekawe słowa, które padły w roku 1972 podczas negocjacji w Bonn z ust komunistycznego ministra Stefana Olszowskiego: „Nie można fetyszyzować formalnej strony zagadnienia, gdyż ma ona mniejsze znaczenie niż nadzieje i oczekiwania ludzi. Prawa stanowią ludzie i rzeczą ludzi jest stanowienie takich praw, by służyły one ludziom”. I to stanowisko podzielali później Edward Gierek, a następnie Wojciech Jaruzelski, który w tym właśnie duchu już jako prezydent Polski pisał do swojego zachodnioniemieckiego odpowiednika Richarda von Weizsäckera.

Czytaj więcej

Piotr Stankiewicz: Suma wszystkich stresów

Mamy się więc odwoływać do niemieckiego sumienia?

Wydaje mi się, że to jedyna droga, która Polsce pozostaje. Warto zwracać uwagę, że Niemcy w sposób bezwzględny wykorzystywali słabą pozycję swego polskiego partnera, zarówno w okresie Polski Ludowej, jak i w 1989 r., kiedy zdecydowanie najważniejszą kwestią było dla nas olbrzymie zadłużenie, jakie mieliśmy zaciągnięte na Zachodzie, czyli także w RFN. Udało nam się w znacznej mierze ten dług umorzyć, co strona niemiecka uznała za rekompensatę za swoje dotychczasowe twarde stanowisko w sprawie odszkodowań.

I jako takie swoiste zadośćuczynienie Niemcy traktują też to, że wciągnęli nas do Unii Europejskiej.

Nie powinniśmy jednak zapominać, że wejście Polski do Unii leżało także w interesie Niemiec. Tych argumentów, w jaki to sposób Niemcy nam wynagradzali straty wojenne, było zresztą wiele. Kanclerz Kohl w rozmowie z premierem Mazowieckim powoływał się np. na to, że wysyłali Polakom paczki po wprowadzeniu u nas stanu wojennego. To strasznie kupieckie podejście, a tymczasem każdego roku umierają kolejne osoby poszkodowane przez niemiecką machinę wojenną, które nie doczekały się żadnego, choćby symbolicznego zadośćuczynienia ze strony RFN.

Pada też argument, że Polska uzyskała po wojnie ziemie niemieckie na wschód od Nysy Łużyckiej.

Ale przecież na konferencji poczdamskiej alianci stali na stanowisku, że to ma być terytorialna rekompensata za aneksję do ZSRR wschodnich województw II RP i niezależnie od tego Polsce przysługuje prawo do reparacji z okupowanych Niemiec.

To co konkretnie powinniśmy dziś zrobić, jeśli chcemy uzyskać jakieś pieniądze od Niemiec?

Przede wszystkim należy postawić tę sprawę oficjalnie na gruncie polsko-Niemieckiego dialogu. Brak takiej noty dyplomatycznej, w której jasno podkreślilibyśmy kwestie moralno- -etyczne, jest dla mnie naprawdę niezrozumiały. Ale wątpię, byśmy znaleźli tu sojuszników na arenie międzynarodowej, może poza wspomnianą już Grecją. Nikt inny nie będzie zainteresowany rozgrzebywaniem tych spraw, na czele ze Stanami Zjednoczonymi, które były przecież głównym sojusznikiem RFN w trakcie negocjacji wokół zjednoczenia Niemiec i to właśnie USA w pełni wsparły stanowisko Bonn, by zamiast traktatu pokojowego podpisać dość lakoniczny traktat 2+4, jaki zdaniem sygnatariuszy miał ostatecznie zakończyć wszystkie sprawy związane z prawnymi konsekwencjami II wojny światowej.

Czytaj więcej

Zuchwałość Rosji wywraca zachodnie myślenie

Czyli to jest już kwestia wyłącznie polsko-niemieckich stosunków bilateralnych?

Tak, wyłącznie bilateralnych. Powinniśmy zwracać uwagę naszym niemieckim partnerom na dotychczasową bezwzględną politykę RFN w tej kwestii, na brak wyczucia polskiej krzywdy, brak w ogóle wrażliwości Niemców w tych sprawach. I w ten sposób moglibyśmy szukać jakiegoś choćby symbolicznego rozwiązania tej sprawy. Ale z całą mocą trzeba powiedzieć, że na reparacje liczyć nie możemy, a także na odszkodowania w tak ogromnych kwotach, jak przedstawiają to niektórzy prawicowi publicyści, tworząc jednocześnie złudne nadzieje u tych niewielu już pozostałych przy życiu starych ludzi, którzy wciąż jeszcze liczą na jakieś niemieckie zadośćuczynienie.

Stanisław Żerko

Profesor historii, pracownik Instytutu Zachodniego w Poznaniu i wykładowca Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Bada stosunki polsko-niemieckie. Autor m.in. opracowania „Reparacje i odszkodowania w stosunkach między Polską a RFN (zarys historyczny)”.

Plus Minus: 1 września swój raport przedstawi parlamentarny zespół ds. oszacowania wysokości odszkodowań należnych Polsce od Niemiec za szkody wyrządzone w trakcie II wojny światowej. To my po prawie 80 latach nawet nie wiemy, jakie ponieśliśmy wtedy straty?

Te dane są znane od dawna, bo pierwsze takie opracowanie zostało przygotowane już w 1947 r. Był to raport Biura Odszkodowań Wojennych, w którym podano zarówno to, ile osób straciło życie podczas wojny i okupacji – oczywiście wyłącznie z rąk niemieckich – jak i oszacowano straty materialne. Wynika z niego, że Polska straciła 38 proc. majątku narodowego. Zapowiadany dziś raport może niektóre rzeczy uszczegółowić, natomiast pamiętajmy, że kilkadziesiąt lat po zakończeniu działań wojennych znacznie trudniej jest ocenić skalę zniszczeń, niż można to było zrobić tuż po wojnie. Sam jestem naprawdę ciekaw, jaki ten raport będzie miał poziom szczegółowości.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów