Po raz trzeci
Na trzecią hospitalizację zgłosiłam się sama, przyszłam spakowana, gotowa, by zostać. Po wyjściu z Ząbek miałam wrażenie, że zaczęłam być świadoma swojej choroby, orientować się w jej mechanizmach. W tym czasie się zakochałam, wyprowadziłam od siostry. Aż w pewnym momencie wyśledziłam u siebie pierwsze objawy psychotyczne. (...)
Ten pobyt w szpitalu był inny od poprzednich. Po pierwsze, sama poszłam po pomoc i zauważyłam, że jeśli się zaangażuję w leczenie, to ono działa i nie jest złe. Byłam też wdzięczna, że jest miejsce, do którego mogę się o tę pomoc zwrócić. To była świadoma hospitalizacja. Wtedy poświęciłam na leczenie kilka miesięcy. Wcześniej to było dla mnie niemożliwe, bo czułam, że muszę wrócić do pracy, bałam się jej utraty. Zależało mi, żeby zwolnienie nie było zbyt długie, bo zaraz mnie wyrzucą. A i tak po pokazaniu zwolnienia od psychiatry mnie wyrzucili. Tym razem chciałam dać sobie czas. Zresztą to był bardzo dobry szpital, Instytut Psychiatrii i Neurologii.
Postanowiłam, że postaram się wyzdrowieć. Biorę to na klatę, poświęcam czas, to nie moja wina, że potrzebuję pomocy, po prostu choruję. Teraz, kiedy rozmawiam z kimś, kto się zastanawia, czy po trzech tygodniach od próby samobójczej wracać do pracy, bo właśnie wypisali go ze szpitala, zawsze mówię, że to za szybko. Nie da się w tak krótkim czasie zrozumieć, co się dzieje.
Poprosić o pomoc
W IPiN-ie byłam na oddziale nazywanym „zapobiegania nawrotom psychoz", bo leczą się tam osoby na wczesnym stadium choroby, które się zorientowały, że ona wraca. Cały pobyt jest zorganizowany tak, żeby pacjenci mogli nauczyć się przejąć kontrolę nad chorobą, a jej nawroty były jak najrzadsze albo nie było ich wcale. (...) Pracowała tam pani Hania, która jest duszą oddziału, to główna pielęgniarka. Siostra oddziałowa. Zawsze siadła w fotelu, porozmawiała, z każdą sprawą można było do niej przyjść. Zerwała się zasłonka w prysznicu, na drugi dzień ona wieszała nową. Zresztą nie tylko z panią Hanią można było usiąść, pogadać, ale z każdą pielęgniarką. One nie były non stop zajęte i zamknięte w tym swoim pokoju, tylko naprawdę z nami były. Interesowały się tym, co się dzieje, i chciało się przed nimi otworzyć i pobyć z nimi. To było bardzo terapeutyczne, większość swoich problemów rozwiązałam, rozmawiając z panią pielęgniarką czy salową. (...) Gdy ktoś szedł korytarzem i płakał, nie zdarzyło się, żeby pielęgniarka nie zapytała, co się stało. Albo jak ktoś poszedł i powiedział: „Kaśka siedzi w pokoju i płacze", pielęgniarka zawsze przychodziła do tej osoby. Zagadywały nas, gdy siedzieliśmy przy stołach. Rozmowa mogła trwać i pół godziny, a jeśli trzeba było ją przerwać, można było dokończyć potem. (...)
Pokoje w IPiN-ie były trzy- i czteroosobowe. Bardzo komfortowo. W stołówce, która jednocześnie była pokojem dziennym, poduchy pamiętały jeszcze PRL, ale było przytulnie. (...) Przygotowywaliśmy prawdziwą gazetę, miesięcznik. (...)
W sumie w IPiN-ie spędziłam pięć miesięcy. Ten czas procentuje do dziś. Zrozumiałam, że nie chodzi o to, żeby chronić się przed hospitalizacją, ale o to, żeby umieć się obserwować i poprosić o pomoc. Ważne było zaakceptowanie choroby. Na oddziale dziennym nauczyłam się dbać o siebie.
Fragment książki Anny Pawłowskiej-Krać „Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji