Reklama
Rozwiń
Reklama

Przejąć kontrolę nad chorobą

Kiedy rozmawiam z kimś, kto się zastanawia, czy po trzech tygodniach od próby samobójczej wracać do pracy, bo właśnie wypisali go ze szpitala, zawsze mówię, że to za szybko.

Publikacja: 18.02.2022 17:00

Przejąć kontrolę nad chorobą

Foto: materiały prasowe

Katarzyna jest wysoka, ma ciemne oczy i długie ciemne włosy. Lubi w nie wpiąć coś czerwonego. Kiedy przemawiała na II Kongresie Zdrowia Psychicznego w 2019 roku, był to kwiatek. Sprawia wrażenie delikatnej i jednocześnie pewnej siebie. Swoją historię opowiada swobodnie, choć czasem łamie jej się głos – jak wtedy, gdy mówi o pierwszym przyjęciu do szpitala psychiatrycznego.

Ich śmiech

Była w karetce, ale o tym nie wiedziała. Na chwilę odzyskała świadomość, usłyszała rozmowę pielęgniarki z sanitariuszem.

„Pewnie myśli, że będzie czerwony dywan, że na nią czekają". I ich śmiech: cha, cha, cha. Przeszywający, bo wiedziała, że śmieją się z niej. W czasie przyjęcia do szpitala już tylko płakała. Z poniżenia. Pytanie na izbie przyjęć: „Pani chciała się zabić?". Potem znów straciła przytomność. (...)

– Z pierwszych dwóch tygodni pamiętam tylko moment przyjęcia, ten, w którym się ze mnie śmiali. Reszta to dziura w pamięci. Dostałam dość mocne leki. Od rodziny wiem, że cały czas leżałam, spałam. Podobno mnie odwiedzali.

Pierwsze, co sobie przypominam, to chwila, gdy siedziałam w szpitalnej świetlicy. Rozejrzałam się dookoła i zaczęłam się zastanawiać, co to za miejsce. Tak jakbym się obudziła. Niedaleko siedział akurat pacjent.

Reklama
Reklama

„Gdzie jestem?", zapytałam go. „W szpitalu psychiatrycznym", usłyszałam. To było trudne do przyjęcia. Dziwne. Szukałam telefonu komórkowego, żeby zadzwonić do kogoś – siostry, mamy, kogokolwiek. „Jest w depozycie u pielęgniarek", powiedział mi ten człowiek.

Wszystko uderzyło mnie ze zdwojoną siłą, zaczęłam się zastanawiać, jak długo tu jestem. Długo myślałam, że zrobili mi jakąś operację, coś mi wszczepili i dlatego słyszę te głosy. Bałam się ich, ale bałam się też innych pacjentów, ich wyrazu twarzy. Separowałam się w łóżku, w kącie niedaleko drzwi. Całe dnie spędzałam pod kołdrą, czas płynął od posiłków do leków. (...)

Pod koniec tej hospitalizacji już rozmawiałam z pacjentami. Szczególnie pamiętam jednego pana, dobrą duszę. Miał ponad sześćdziesiąt lat. To była jego pierwsza wizyta w szpitalu. Załamał się po tym, jak stracił w wypadku samochodowym córkę z mężem i wnuka.

To, co mówił, było dla mnie bardzo ważne. Myślałam, że to mój koniec świata, że z rozsypanego życia nie ma czego zbierać. Ten pan natchnął mnie nadzieją, że wszystko się jeszcze ułoży. Opowiadał o sobie, z czym sobie nie radzi. To powodowało, że czułam z nim wspólnotę, że się rozumiemy. Nawet wspólne milczenie, to, że siedział obok, było pocieszające. Trochę ojcował mi i innym pacjentom. Dawał jabłko, pytał, czy zjadłam, czy spałam, czy wzięłam leki. Troszczył się, interesował. „A dlaczego ci smutno?", pytał. Gdy usłyszał, że ktoś na oddziale płacze, to tam szedł. Kiedy ktoś zachowywał się agresywnie, stawał się obrońcą tych, którzy się bali agresora. To, że nie cierpiał na schizofrenię, tylko na zupełnie inną chorobę, nie miało znaczenia. Jego postawa i tak była pomocna. W szpitalu psychiatrycznym diagnozy się nie liczą. Doświadczyłam tego także podczas innych hospitalizacji. Nieważne, czy ktoś miał schizofrenię, anoreksję, powracającą depresję czy demencję. Nie rozmawialiśmy o chorobach, tylko o naszym załamaniu. Tym momencie, w którym jesteśmy w życiu, że wyjście ze szpitala będzie trudne, że bycie tutaj jest trudne. O smutku, o żalu, o rozpaczy, o rzeczach, które nas łączyły. A wiadomo, że z osobami z tą samą diagnozą można było porozmawiać też o objawach. (...)

Czytaj więcej

Bez natłoku słów i metafor

Nie ma takiego samolotu

Nie było obchodów przy łóżkach, tylko przesłuchania. Lekarze wzywali do siebie na komisję. Siedziało ich chyba sześciu przy wielkim stole, na środku stało krzesełko, na którym siadał pacjent i miał mówić, jak się czuje. Ludzie w kitlach zadawali też pytania. Zawsze pytałam, kiedy wyjdę do domu. „Nie teraz", słyszałam w odpowiedzi. Nienawidziłam tych spotkań, strasznie się stresowałam. Dla innych też były krępujące. Kiedy staliśmy w kolejce do przesłuchania, wisiało w powietrzu pytanie, które każdy sobie zadawał: „Co tam powiedzieć?". Każda wychodząca osoba zeznawała nam, co powiedziała i czy udało jej się dostać wypis. Na tej podstawie tworzyliśmy plany swoich wystąpień. Ale okazywało się, że powtarzanie tego, co powiedział poprzednik, nie jest kluczem do wyjścia.

Reklama
Reklama

Nie miałam zaufania do lekarzy, a oni woleli rozmawiać z moją rodziną. Przez cały pobyt nikt z personelu nie omówił ze mną tego, co się ze mną dzieje. W szpitalu były prowadzone grupy terapeutyczne, ale znajdowałam się w zbyt złym stanie, żeby brać w nich udział. W sumie w Szpitalu Bielańskim raz miałam spotkanie z psychologiem i raz terapię grupową.

Z pierwszej hospitalizacji wypuścili mnie wcześniej. Nalegała na to rodzina, bo szły święta. Pamiętam moment, kiedy już spakowana i ubrana czekałam na rozmowę z panią ordynator. Była krótka. Usłyszałam, że moja diagnoza to F20. Interesuję się samolotami odrzutowymi, wiem, że nie ma takiego. Są F-16, F-22 albo F-35. „Mam jakieś przyśpieszenie", to była moja pierwsza reakcja, bo rzeczywiście towarzyszyła mi gonitwa myśli. Wróciłam do domu, wygooglowałam to sobie. Zobaczyłam: „schizofrenia paranoidalna". Od ordynator usłyszałam jeszcze, że powinnam brać leki, może będę w dziesięciu procentach pacjentów, którzy nie mają nawrotu. I tyle, koniec rozmowy. „A teraz jeszcze porozmawiamy z pani rodziną". Spokojnie czekałam na korytarzu, aż skończą.

Nikt mnie nie słucha

Wyszłam ze szpitala, powłócząc nogami, zesztywniała i ogromnie senna. W szpitalu nie zdawałam sobie sprawy, że jestem w aż tak złym stanie. Wszystko robiłam powoli, na siłę. Cały czas myślałam, że muszę znaleźć nową pracę, jakoś się utrzymać, wrócić do życia. (...)

Nie wierzyłam w diagnozę. Ja, schizofrenia? Dali mi jakieś leki, o których myślałam, że źle działają, bo odczuwałam ich skutki uboczne, jak ociężałość i senność. Żeby móc funkcjonować, po trzech miesiącach je odstawiłam. Bez konsultacji z lekarzem.

Uznałam, że skoro uwierzyłam w coś, co nie było prawdą, drugi raz nie popełnię tego błędu. Wydawało mi się to logicznie uzasadnione. Jeśli raz siebie okłamałam, drugi raz tego nie zrobię. Ale to założenie nie pomogło. Pojawił się dokładnie ten sam schemat: te same prześladowania, te same wyobrażenia, te same głosy. W tym czasie zaczęłam pracować jako dziennikarka, też w korporacji. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że korporacja to nie miejsce dla mnie. (...)

Wiosną siostra odkryła, że nie biorę leków. Od razu wezwała pogotowie. Kiedy przyjechała karetka, siedziałam na kanapie i oglądałam wiadomości.

Reklama
Reklama

„Jestem u siebie, czego chcecie, nic mi nie jest", rzuciłam.

„Nie możemy jej zabrać. Mówi logicznie, co z tego, że nie bierze leków. Siedzi w domu, ogląda telewizję, nic się nie dzieje", powiedzieli do siostry panowie z karetki. Ona się upierała, że powinnam jechać do szpitala. Oni na to, żeby wezwała policję. Policja przyjechała, poprosiła mnie o dowód, nie mogłam go znaleźć. Miała go moja siostra, musiała wcześniej mi go wykraść. Podała dokument policjantom. Zdenerwowałam się, że robi coś za moimi plecami, podniosłam głos. Po chwili miałam ręce zakute w kajdanki. Tak zostałam wyprowadzona do karetki.

To było straszne. Zrozumiałam, że nikt mnie nie słucha. Że są papiery, diagnoza, wypis ze szpitala i to wystarczy. W szpitalu znowu lekarz rozmawiał z rodziną, sanitariusze rozmawiali z rodziną, policjanci rozmawiali z rodziną, a ja nie mogłam się nawet oburzyć, że ktoś wyjął mi z torebki dowód bez mojej wiedzy. Poczułam się oszukana przez wszystkich. (...) Byłam przerażona, dlatego w szpitalu od razu zgodziłam się na przyjęcie. Mogłam się nie zgodzić, ale nie chciałam wracać do domu, do siostry.

Czytaj więcej

Narnia i krzyki zza szafy

Oddział A, oddział B

Spędziłam w szpitalu niecałe dwa miesiące. Miałam już kłopoty ze snem, myślę, że miesiąc, dwa, i znów wszystko wróciłoby z taką samą intensywnością. Siostra wyłapała mój stan na bardzo wczesnym etapie.

Reklama
Reklama

Wylądowałam w Mazowieckim Szpitalu Wojewódzkim Drewnica w Ząbkach. Był stary, w ciągłym remoncie. Najpierw byłam na oddziale ostrym, czyli A, potem na lżejszym B. To dwa zupełnie różne światy. Na ostrym zostałam położona na dużym gimnastycznym materacu, w stołówce. Była zima. Nieszczelne okna, ja w jakiejś koszulinie. Nocą po tej stołówce chodzili ludzie, bo nie mogli spać. Zdarzało się, że budziłam się i widziałam nad sobą wielką twarz. Nie tylko ja spałam na tym materacu, ale w sumie sześć osób w dwóch rzędach pod ścianami. Na środku była przestrzeń do chodzenia, bo to była nie tylko nasza sypialnia, ale jednocześnie świetlica i stołówka. (...)

Nie mieliśmy czajnika – był tylko na oddziale B. Po wodę trzeba było pukać w okienko i czekać. Baniaka z wodą pitną po prostu nie było, więc żeby czegoś się napić, robiliśmy sobie herbatę. Zawsze była kolejka i czekaliśmy, żeby zalać fusy wrzątkiem. Łazienka nie była dostępna cały czas, otwierano ją o przypadkowych porach. Jak była brudna, to zamykali, sprzątali, jak się uporali, to nam otwierali. Znów zamykali i tak w kółko. Papier toaletowy był wydzielany. W drodze do toalety trzeba było zahaczyć o dyżurkę pielęgniarek i poprosić o parę listków.

Na oddziale A przez tydzień w ogóle mi się nie chciało kąpać. Gdy po tygodniu przeszłam na oddział B, okazało się, że łazienka jest zamknięta. Krążyły legendy, że ktoś chciał się tam zabić, dlatego na trzy tygodnie ją zamknęli. W męskiej nie chciałam się myć. Na oddziale B najważniejsze były dwie rzeczy: potworna nuda i odkrycie, że w szpitalu psychiatrycznym można spotkać wspaniałych ludzi.

Wszyscy byli dla siebie bardzo uczynni, pomocni, współczujący. Jak ktoś był smutny, to pocieszali, jak czegoś brakowało – organizowali zdobycie brakujących rzeczy. To dawało wielkie wsparcie. Panowała solidarność: „O, wieczorem będzie telewizor, to obejrzymy sobie film, a jak nie będzie telewizora, to zagramy w planszówkę". Dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami. To mi bardzo dużo dało. (...)

Wspólna nuda i wzajemny szacunek

Czas odliczaliśmy od posiłku do posiłku, żeby go wypełnić, sami się organizowaliśmy. Poranną gimnastykę ordynował pacjent, który chyba był żołnierzem. Miał dwa metry wzrostu i stanowczym tonem wydawał komendy. Ćwiczenia też były raczej wojskowe. Malowanie w sali terapeutycznej organizowała także pacjentka, ciepła pani po pięćdziesiątce. Opowiadała nam o swojej córce i nas też nazywała córeczkami. Organizatorką zakupów była jeszcze inna pani, bardzo roześmiana. Gdy tylko komuś czegoś brakowało, zaraz znajdowała rozwiązanie, jak zdobyć tę rzecz, na przykład prosiła odwiedzającą kogoś rodzinę.

Reklama
Reklama

Zwykłe domowe czynności były wielką atrakcją. Wszyscy rzucali się do podlewania kwiatków, nakrywania do stołu, sprzątania z niego. Ktoś rzucał hasło: „Można przynieść stół do gry w ping-ponga", i już tworzyła się kolejka chętnych. Przesuwaliśmy krzesła i ławki i wspólnie ćwiczyliśmy do radyjka. Ta ogromna nuda prowokowała różne formy aktywności, żeby tylko nie zwariować.

Właśnie z powodu nudy wszyscy zaczęliśmy wychodzić do kaplicy, która znajdowała się poza budynkiem szpitala. Spacery na mszę pozwalały przejść się po świeżym powietrzu i zasmakować choć trochę wolności, za czym bardzo tęskniliśmy. To był rytuał: po śniadanku zbieraliśmy się i marsz na mszę. To była jedna z większych rozrywek. Zajmowało to całą godzinę. (...)

Starsi trochę matkowali albo ojcowali młodszym. Nikt się z nikogo nie śmiał, nawet jeśli ktoś miał jeszcze objawy, chodził po sali, mamrotał, dreptał w miejscu. Chyba że sam się z tego śmiał, że drepcze, wtedy i inni mogli to komentować, ale jeśli to mu się nie podobało, nikt się nie wtrącał. Wzajemny szacunek pacjentów.

Pielęgniarki to zupełnie inny świat, niewiele mający wspólnego z obopólnym szacunkiem. Do dziś pamiętam ton pielęgniarek i salowych, komendy: „Leki, wychodzić!". Albo: „Obchód, opuścić salę!". Mieliśmy posprzątać, żeby lekarz sprawdził, czy jesteśmy w dobrej formie i mamy porządek na łóżku. Po czasie rozumiem ich frustrację. Pielęgniarki na przykład zajmowały się wydawaniem nam obiadów. Mimo że miały mnóstwo innej pracy, nalewały nam zupę i nosiły kotlety. Zauważalne były braki w kadrach. Odczuwaliśmy napięcie wynikające z ich przeciążenia pracą. Zapamiętałam wrażenie, że mają tej roboty strasznie dużo, a my im jej jeszcze dokładamy. (...)

Czytaj więcej

Jan Bończa-Szabłowski: Barbara Krafftówna była stworzona do Gombrowicza
Reklama
Reklama

Po raz trzeci

Na trzecią hospitalizację zgłosiłam się sama, przyszłam spakowana, gotowa, by zostać. Po wyjściu z Ząbek miałam wrażenie, że zaczęłam być świadoma swojej choroby, orientować się w jej mechanizmach. W tym czasie się zakochałam, wyprowadziłam od siostry. Aż w pewnym momencie wyśledziłam u siebie pierwsze objawy psychotyczne. (...)

Ten pobyt w szpitalu był inny od poprzednich. Po pierwsze, sama poszłam po pomoc i zauważyłam, że jeśli się zaangażuję w leczenie, to ono działa i nie jest złe. Byłam też wdzięczna, że jest miejsce, do którego mogę się o tę pomoc zwrócić. To była świadoma hospitalizacja. Wtedy poświęciłam na leczenie kilka miesięcy. Wcześniej to było dla mnie niemożliwe, bo czułam, że muszę wrócić do pracy, bałam się jej utraty. Zależało mi, żeby zwolnienie nie było zbyt długie, bo zaraz mnie wyrzucą. A i tak po pokazaniu zwolnienia od psychiatry mnie wyrzucili. Tym razem chciałam dać sobie czas. Zresztą to był bardzo dobry szpital, Instytut Psychiatrii i Neurologii.

Postanowiłam, że postaram się wyzdrowieć. Biorę to na klatę, poświęcam czas, to nie moja wina, że potrzebuję pomocy, po prostu choruję. Teraz, kiedy rozmawiam z kimś, kto się zastanawia, czy po trzech tygodniach od próby samobójczej wracać do pracy, bo właśnie wypisali go ze szpitala, zawsze mówię, że to za szybko. Nie da się w tak krótkim czasie zrozumieć, co się dzieje.

Poprosić o pomoc

W IPiN-ie byłam na oddziale nazywanym „zapobiegania nawrotom psychoz", bo leczą się tam osoby na wczesnym stadium choroby, które się zorientowały, że ona wraca. Cały pobyt jest zorganizowany tak, żeby pacjenci mogli nauczyć się przejąć kontrolę nad chorobą, a jej nawroty były jak najrzadsze albo nie było ich wcale. (...) Pracowała tam pani Hania, która jest duszą oddziału, to główna pielęgniarka. Siostra oddziałowa. Zawsze siadła w fotelu, porozmawiała, z każdą sprawą można było do niej przyjść. Zerwała się zasłonka w prysznicu, na drugi dzień ona wieszała nową. Zresztą nie tylko z panią Hanią można było usiąść, pogadać, ale z każdą pielęgniarką. One nie były non stop zajęte i zamknięte w tym swoim pokoju, tylko naprawdę z nami były. Interesowały się tym, co się dzieje, i chciało się przed nimi otworzyć i pobyć z nimi. To było bardzo terapeutyczne, większość swoich problemów rozwiązałam, rozmawiając z panią pielęgniarką czy salową. (...) Gdy ktoś szedł korytarzem i płakał, nie zdarzyło się, żeby pielęgniarka nie zapytała, co się stało. Albo jak ktoś poszedł i powiedział: „Kaśka siedzi w pokoju i płacze", pielęgniarka zawsze przychodziła do tej osoby. Zagadywały nas, gdy siedzieliśmy przy stołach. Rozmowa mogła trwać i pół godziny, a jeśli trzeba było ją przerwać, można było dokończyć potem. (...)

Pokoje w IPiN-ie były trzy- i czteroosobowe. Bardzo komfortowo. W stołówce, która jednocześnie była pokojem dziennym, poduchy pamiętały jeszcze PRL, ale było przytulnie. (...) Przygotowywaliśmy prawdziwą gazetę, miesięcznik. (...)

W sumie w IPiN-ie spędziłam pięć miesięcy. Ten czas procentuje do dziś. Zrozumiałam, że nie chodzi o to, żeby chronić się przed hospitalizacją, ale o to, żeby umieć się obserwować i poprosić o pomoc. Ważne było zaakceptowanie choroby. Na oddziale dziennym nauczyłam się dbać o siebie.

Fragment książki Anny Pawłowskiej-Krać „Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Jak straszy nas popkultura?
Materiał Promocyjny
Aneta Grzegorzewska, Gedeon Richter: Leki generyczne też mogą być innowacyjne
Plus Minus
„Jedyna. Biografia Karoliny Lanckorońskiej”: Materiał na biografię
Plus Minus
„Szepczący las”: Im dalej w bór, tym więcej drzew
Plus Minus
„Lot nad kukułczym gniazdem”: Wolność w kaftanie normy
Materiał Promocyjny
Osiedle Zdrój – zielona inwestycja w sercu Milanówka i… Polski
Plus Minus
„To był zwykły przypadek”: Ile kosztuje zemsta?
Reklama
Reklama