Do Stanów wróciłam z Francji po dziesięciu latach, ale już nie do Nowego Jorku, lecz do Waszyngtonu, w którym tęskniłam za pizzą, kinami, teatrami, tłumem różnokolorowych ludzi, przechodzeniem na czerwonych światłach i nawet bezustannym wyciem syren wozów policyjnych i strażackich. Tęsknota przechodziła mi po każdym, coraz rzadszym, wypadzie do Nowego Jorku, aż w zeszłym tygodniu przysięgłam sobie, że będę unikała Manhattanu jak ognia.
Po prawie pięciu godzinach jazdy autobusem (obiecałam sobie, że już nie będę jeździć autobusami na dłuższych trasach) wyszłam (zostałam wypluta) z czeluści podziemnego dworca wprost na środek świata – 42. Ulicę, 400 metrów od Times Square. Na ulicy tłum był tak zbity, że przez jezdnię przechodziło się grupami (od czasów burmistrza Giulianiego już nikt nie przechodzi na czerwonych światłach) i ciągnąc niewielką walizkę, praktycznie stałam w miejscu – nie było miejsca dla nas obu. A tłum był przedziwny. Uzbrojona policja, to normalne, ale między policjantami przesuwali się ludzie w najdziwniejszych mundurach, maskach, strojach, z plecakami, z których wystawał trotyl, z dziwnymi szczypcami zamiast rąk – wszyscy pasujący do siebie i niezwracający na siebie nawzajem uwagi. Tylko na mnie, siwą starszą panią z walizką na kółkach, mówiącą co chwilę „excuse me", patrzono jak na wariatkę. Gdy w końcu dotarłam na Times Square (a przedzierałam się na żałobną uroczystość mojego przyjaciela), tłum, jak wzburzony ocean, cisnął mnie w najgęstszą masę, w której zobaczyłam dziesiątki prawie, a może nawet całkiem, nagich pań pomalowanych w kolory flagi amerykańskiej, tęczowe i wszelkie inne, z którymi fotografowali się turyści.
Dotarłam w końcu do swego celu, Yale Clubu, i po pokonaniu trzech schodków znalazłam się w innym świecie. Dystyngowany spokój, panowie w garniturach bądź lekkich marynarkach, eleganckie panie, wszyscy jak ze starych filmów z Carym Grantem. Po dziesięciu minutach upodobniłam się do nich.
Dopiero późnym wieczorem, gdy z trudem dojechałam na Long Island, przyjaciele powiedzieli mi, że ta sobota była nawet jak na Nowy Jork niezwykła, bo odbywał się międzynarodowy Comic Con (nie mylić z COMECO-nem), czyli konwencja wielbicieli komiksów, anime, mangi i wszystkich pokrewnych gatunków, na którą przyjeżdża około 200 tysięcy gości, wszyscy oczywiście poprzebierani. Podobno podobna konwencja odbywa się w Łodzi, tyle że na mniejsza skalę.
A gołe panie na Times Square zaczęły się tam zbierać już jakiś czas temu, najpierw w proteście przeciw temu, że mężczyźni mogą chodzić z gołymi piersiami, a one nie, potem zrobiono z tego sprawę konstytucyjną, wolność słowa i podobne, a teraz to już jest przedsięwzięcie happeningowo-komercyjne, panie trafiają do internetu, a turyści płacą im za zaszczyt sfotografowania się z nimi.