Dlaczego o tym piszę? Nie, nie zamierzam przygotowywać nikogo na czas kartek i niedoborów żywnościowych. Po prostu teraz, gdy patrzę na naszą debatę publiczną, mam wrażenie, że mamy do czynienia z wyrobami debatopodobnymi, czymś na wzór tamtych wyrobów czekoladopodobnych. Tak jak wtedy zamiast pysznej czekolady dostawaliśmy brązową breję uformowaną w tabliczki, tak teraz zamiast prawdziwej debaty nad czymś zabawiamy się awanturkami o nic. Tak było ostatnio z dyskusją na temat zburzenia Pałacu Kultury, która wyglądała tak, jakby ktoś rzeczywiście i na poważnie to zaproponował. Jedni (w tym ja) przekonywali, że ten symbol sowieckiej dominacji należy zburzyć, inni bronili, sugerując, że jest on wpisany na listę zabytków, a do tego wrósł w tkankę miasta, a tylko nieliczni dostrzegli, że temat tak naprawdę nie istnieje. Nie istnieje, bo jego fundamentem były dwie luźno rzucone uwagi dwóch ministrów, potem mocno wypromowane i przedyskutowane na Twitterze, czyli nie było to nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób zmienić warszawską rzeczywistość. Kolejny wirtualny spór, nieco ciekawszy od innych, bo idący w poprzek zwyczajowych podziałów.