– Co tym razem? – spytał.
– Jakiś bogaty bamber zabił żonę, a potem popełnił samobójstwo – odparł niczego nieświadomy policjant.
Kiedy Janas przyjechał na miejsce i wylegitymował stojącego przed domem Jana, zorientował się, że ofiarą jest Piotr Jaroszewicz, generał Wojska Polskiego i premier polskiego rządu w latach 1970–1980. Jedna z najważniejszych osób w państwie. Mimo że na emeryturze.
– To nie tak jak w amerykańskich filmach, że na miejscu zbrodni zaraz wszyscy zakładają folie na nogi i rękawiczki na ręce – opowiada mi Janas. Od tamtej pory minęło 25 lat, ale pamięć o tym wydarzeniu trzyma go do dziś. – Starałem się niczego nie dotykać, drzwi otwierałem barkiem, ale na schodach chyba nawet chwyciłem się poręczy. Wszedłem na górę. W fotelu siedział starszy człowiek. W życiu bym nie rozpoznał, że to Piotr Jaroszewicz. W łazience jego żona z rozpłataną głową. Zszedłem na dół, wszystko nie trwało nawet dwóch minut.
Nie chcąc zatrzeć śladów, mogących mieć kluczowe znaczenie, policjanci przenieśli się na parter. Tam czekali na przybycie grupy operacyjnej z Komendy Stołecznej Policji oraz kierownictwa Komendy Rejonowej Policji Praga-Południe. Zauważyli jeszcze, że pomieszczenia nie nosiły śladów tak zwanego ślepego plądrowania. Jan Jaroszewicz stwierdził też, że sejf na parterze nie został otwarty, choć pancerna szafa w gabinecie premiera miała uchylone drzwi i ktoś ją ewidentnie wypatroszył.
Uwagę zwracały też rozbite aparaty telefoniczne (w całym domu były cztery), rozsypane na podłodze w kuchni przyprawy, wysunięte szuflady regałów i otwarte drzwiczki szafek. Wiele cennych przedmiotów, widocznych praktycznie na każdym kroku, nie wzbudziło zainteresowania sprawców. Choćby obrazy, w tym Jana Fałata, najwybitniejszego polskiego akwarelisty (dar od pracowników premiera na 65. urodziny) czy niezwykle cenna kolekcja banknotów. Choć do dziś w mediach wielokrotnie pojawia się informacja o picassach wiszących w domu Jaroszewiczów, obrazu Picassa, który premier dostał osobiście w prezencie od artysty, już nie było. Alicja Jaroszewicz na kilka tygodni przed śmiercią podarowała go synowi, Janowi.
Dom nie nosił też widocznych śladów włamania. Żadnych śladów wejścia. Nic.
Odciski po argentoracie
I tu zaczęło się całe nieszczęście, które zdarza się w wypadku osób znanych. Najpierw przyjechał kierownik, wyższy rangą od zabezpieczającego miejsce zbrodni Janasa. Za nim jakiś naczelnik z Pragi-Południe. Następnie komendanci. Też stamtąd. Potem ludzie z Komendy Stołecznej, Głównej. I tak przyjeżdżali gęsiego, jeden za drugim.
Janas z kierownikiem powiedzieli sobie: teraz to gówno zrobimy, trzeba przeczekać. Wtedy był chorążym (w policyjnej nomenklaturze aspirant). Nie mógł oficerowi starszemu od siebie powiedzieć, żeby mu się nie plątał po miejscu zbrodni. Zrobili z niego „cicerone": przyjeżdżali, wchodził z nimi na piętro, pokazywał, kiwali głowami i schodzili. I tak ze cztery kolejne grupy.
A czas, Janas miał świadomość, że policjanci zadeptują ślady. I nic (klnie w duchu do dziś) nie mógł zrobić. Dlatego później zaczęli od eliminowania tych naniesionych przez policjantów. Na dole było zimowe atrium, obok ślady krwi, i wszyscy chodzili tam zaglądać. Taka niezdrowa ciekawość ludzi, którzy chcą zobaczyć, jak mieszkał jeden z największych dygnitarzy PRL-u. Pielgrzymki trwały od pierwszej w nocy do siódmej rano. W oczekiwaniu na ekipę śledczą Janas wypił w kuchni herbatę z Janem Jaroszewiczem. Pokazywał potem, by nie zdejmować śladów stamtąd, gdzie dotykali. Miał świadomość, że na pewno znajdą się odciski przypadkowo zostawione przez któregoś z policjantów.
Karol Suder, założyciel Archiwum X, powie mi po latach:
– 15 lat szukali właściciela niedopałka papierosa. A potem gość, który go zostawił, przyjechał do mnie na kontrolę. Był wtedy pułkownikiem, a ja jakimś szaraczkiem. Potem okazało się, że to był jego niedopałek.
Prokurator Piotr Frankowski (jeden z trzech, obok Artura Kassyka i Zbigniewa Goszczyńskiego, którzy prowadzili tę sprawę) zaczyna oględziny dopiero o 11.00 rano 2 września. Potrwają przez cały tydzień. W tym czasie popadający w ruinę, przedwojenny dom z basenem, w którym kiedyś mieszkał poeta Julian Tuwim, będzie ściśle chroniony.
Poza małżeństwem Jaroszewiczów zamieszkiwało go mnóstwo antyków, kwiatów i książek. Na ścianach obrazy w złoconych ramach, na meblach bibeloty. Rzeźbiony stoliczek o sześciu nogach, na którym stał fikuśny pucharek z napisem „Nagroda wojewody legnickiego", biała sekretera, gięte w drewnie fotele czy szesnaście sztuk broni palnej, którą kolekcjonował premier: browning, dubeltówka, mannlicher z lunetą, mauser, karabin myśliwski, pistolet maszynowy, sportowy, rosyjski sztucer. Do każdej broni amunicja różnego kalibru.
Ale gęsto zakratowane okna sprawiały przygnębiające wrażenie. Kraty były tylko na parterze. Alicja Jaroszewicz nigdy nie pozwoliła na założenie ich na piętrze. Powtarzała: „Nie chcę się czuć jak w więzieniu".
Policjanci robią oględziny wnętrza domu.
Sejf na parterze śledczy spryskują argentoratem – pylistym proszkiem o barwie srebra, który ma niezwykłą zdolność do przylegania tylko w miejscach pokrytych warstewką potu. To pozwala na zabezpieczenie linii papilarnych. Na drzwiach znajdują dwa odciski palców.
Ale sejf, który użytkowała Alicja Jaroszewicz, nie był przez sprawców otwierany. Klucz miał Jan. Otworzył. W środku trzy półki. Na górnej, w etui, srebrna biżuteria i małe pudełeczko z kamieniami koloru oliwkowego. Na środkowej wiśniowa kasetka z owalną broszką – wisiorem w środku z żółtego metalu (tak policjanci zawsze opisują złoto), szlifowany rubin, foliowa torebeczka, a w niej dziesięć kamieni różnej wielkości oraz kształtu (najprawdopodobniej między innymi brylanty).
Półka dolna – kasetka „z przedmiotami, które stanowią własność Jana Jaroszewicza. Odmówił on okazania zawartości" – taka informacja widnieje w policyjnej notatce.
Jan zamyka sejf i zatrzymuje klucz dla siebie.
W aktach sprawy, które będę przeglądała przez kilka miesięcy, ten fragment ktoś zakreślił na czerwono.
Po latach Andrzej Jaroszewicz, syn premiera i jego pierwszej żony – Oksany Stefurak, kierowca rajdowy i biznesmen, powie mi w kwietniu 2016 w wywiadzie dla Dużego Formatu „Gazety Wyborczej", że prokurator pozwolił na otwarcie zaplombowanego już sejfu:
„Pierwszy protokół otwarcia jest z 3 września 1992 roku, po zabójstwie, a drugi z 16. I oba się różnią. Rzeczy są poprzekładane, leżą już na innych półkach, nie ma wiśniowej szkatułki i pudełka z »białymi kamieniami«. Jak można było w obliczu tak straszliwego morderstwa dwojga ludzi wpuścić kogoś do sejfu i nie kontrolować, co zabiera!".
– Rodzina ma pretensje, że nie zajrzeliście do szkatułki, oddanej Janowi Jaroszewiczowi – zaczepiam z tematem Dariusza Janasa.
– A to czemu?
– Tam mógł być chociażby testament premiera, o którego istnieniu mówili świadkowie, nigdy nie odnaleziony.
– A to mnie nie interesuje. Ja jestem od przestępstwa, a nie od rodzinnych wojenek i testamentów. Jan Jaroszewicz powiedział, że sejf nie był otwierany i nic nie zginęło, więc nie miałem powodu, żeby to kwestionować.
Ten sam prokurator
Jak to faktycznie wyglądało, dowiem się od Mariana Dudy, emerytowanego już dziś policjanta, który przyjechał na miejsce zbrodni jeszcze w nocy z 31 sierpnia na 1 września. Był wtedy naczelnikiem wydziału dochodzeniowo-śledczego na Pradze-Południe. Wspólnie z technikiem kryminalistyki sfilmowali wszystkie pomieszczenia domu premiera od dołu do góry i z powrotem.
– Następnego dnia rano przyjechał niejaki prokurator Zbigniew Żelaźnicki, wówczas naczelnik Wydziału Postępowań Przygotowawczych w Prokuraturze Wojewódzkiej, i przejął czynności [ten sam, który po latach nie zabezpieczył rzetelnie miejsca zabójstwa generała Marka Papały – I. M.].
Około 30 osób patrzyło na niego i Jana Jaroszewicza stojących przy sejfie. Chwilę rozmawiali tyłem do wszystkich, po czym Jan otworzył sejf.
Prokurator (do nas): „Jan powiedział mi, że w tym sejfie nie ma rzeczy wartościowych. Jest tylko podręczna kasetka z biżuterią jego żony".
Jan pokazał kasetkę. A prokurator: „Mamy dowód na to, że sprawcy nie dostali się do sejfu, w związku z tym nie mogli tam też zostawić żadnych śladów. Na prośbę członka rodziny odstępuję więc od oględzin jego zawartości".
Fragment książki Izy Michalewicz „Zbrodnie prawie doskonałe. Policyjne Archiwum X" ukaże się 19 lutego nakładem Wydawnictwa Znak.
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95