Chiny. Jak polityka jednego dziecka okazała się być porażką inżynierii społecznej

Polityka jednego dziecka służyła Chinom głównie do realizacji strategii rozwoju gospodarki opartej na taniej sile roboczej. Teraz władze z przerażeniem dostrzegają, że ich kraj może się zestarzeć, zanim dogoni bogaty Zachód.

Aktualizacja: 08.07.2018 11:21 Publikacja: 08.07.2018 00:01

Chiny. Jak polityka jednego dziecka okazała się być porażką inżynierii społecznej

Foto: AFP

Chińska Partia Komunistyczna oficjalnie nigdy się do tego nie przyzna, ale przegrała walkę z ludzkimi instynktami. Do końca roku ma znieść ostatnie ograniczenia dotyczące tego, ile poszczególne rodziny mogą mieć dzieci. Narodowa Komisja Zdrowia i Planowania Rodziny, potężny urząd, który przez niemal cztery dekady bezwzględnie pilnował tych limitów i często w drastyczny sposób mieszał się do życia Chińczyków, zostanie pozbawiona uprawnień. To kolejny etap odwrotu od tzw. polityki jednego dziecka, która długo była jednym z fundamentów systemu społecznego Chińskiej Republiki Ludowej.

Formalnie partia komunistyczna zrezygnowała z niej w grudniu 2015 r., pozwalając chińskim rodzinom na posiadanie dwójki dzieci bez konieczności ubiegania się o specjalne pozwolenia. Teraz Pekin chce znieść również to ograniczenie. W praktyce polityka zmniejszania dzietności była luzowana od wielu lat. Najpierw pozwalano na posiadanie dwójki dzieci przedstawicielom niektórych mniejszości, by później rozszerzać to na wielkomiejską klasę średnią i ludzi, którzy wychowywali się jako jedynacy. Chińskie władze stopniowo dochodziły do przekonania, że nie opłaca im się już ograniczać wzrostu populacji. Zmusiło je do tego widmo kryzysu demograficznego.

– O ile np. Japonia weszła w kryzys demograficzny, gdy stała się krajem bardzo zamożnym, o tyle Chinom grozi, że mogą się zestarzeć, zanim staną się bogate – mówi „Plusowi Minusowi" Stanisław Aleksander Niewiński, ekspert Polskiego Centrum Informacji Strategicznych.

Od Engelsa do turbokapitalizmu

Polityka jednego dziecka została wprowadzona w Chińskiej Republice Ludowej w 1979 r. Oficjalnie miała powstrzymać eksplozję demograficzną i zapobiec niebezpieczeństwu głodu, a także przyczynić się do wzrostu dobrobytu społeczeństwa. Głos ówczesnych chińskich inżynierów społecznych nakładał się na propagandę ich zachodnich odpowiedników z organizacji w stylu Klubu Rzymskiego, głoszących apokaliptyczne prognozy dotyczące zużycia surowców naturalnych na Ziemi.

Ta propaganda przykrywała prawdę o przyczynach nędzy i głodu w Chinach (wywołanego na przełomie lat 50. i 60. obłędną polityką gospodarczą komunistycznego przywódcy Mao Zedonga) oraz prawdziwe intencje decydentów z Komunistycznej Partii Chin. Jak jednak zauważają francuscy ekonomiści Antoine Brunet i Jean-Paul Guichard w książce „Chiny światowym hegemonem? Imperializm ekonomiczny Państwa Środka", oficjele z Pekinu wprowadzili politykę jednego dziecka w ramach transformacji ustrojowej od ortodoksyjnego maoizmu do totalitarnego kapitalizmu. Chodziło im głównie o to, by właściwie ukierunkować dopływ robotników do fabryk.

Chińscy komuniści uznali za słuszną obserwację Fryderyka Engelsa, że mniej dzieci zdejmuje z kobiet część obowiązków i pozwala im na pracę zarobkową poza domem. To wywołuje w średnim terminie silny przyrost siły roboczej, co pozwala właścicielom fabryk na utrzymywanie niskich płac. Niskie koszty pracy (obok sztucznie zaniżonego kursu chińskiej waluty – juana) sprawiły, że chińskie wyroby były bardzo tanio sprzedawane na globalnych rynkach. Rósł na nie popyt, krajowy przemysł się rozwijał i wykańczał konkurencję z reszty świata. Polityka jednego dziecka była więc jednym z filarów strategii rozwojowej, która pozwoliła Chinom stać się gospodarczym supermocarstwem.

Chiny nie były zresztą jedynym państwem decydującym się na demograficzne eksperymenty. Wprowadzał je również Zachód, tylko że realizowane były one w bardziej subtelny sposób. Konserwatywny autor Michael Jones zauważa, że zaczynająca się w 1973 r. stagnacja płac realnych robotników w USA (której towarzyszył silny wzrost ich wydajności) nałożyła się na wzrost liczby aborcji, do którego doszło po liberalizującym ją wyroku Sądu Najwyższego z 1973 r. Zmiany społeczne, w tym rosnąca popularność ideologii feministycznej, prowadziły do tego, że więcej kobiet trafiało na rynek pracy, a to przyczyniało się do wyhamowania wzrostu płac w gorzej opłacanych zawodach. Mimo to amerykański przemysł nie był w stanie konkurować w warunkach globalizacji z przemysłem Chin i innych krajów, w których promowano kontrolę urodzin po to, by utrzymać koszty pracy na dumpingowych poziomach.

Ludzki koszt wielkiego chińskiego eksperymentu demograficznego był olbrzymi. Według oficjalnych danych chińskiego Ministerstwa Zdrowia do 2014 r. przeprowadzono w ChRL 336 mln aborcji. Państwowi urzędnicy brutalnie mieszali się do życia prywatnego setek milionów rodzin i karali finansowo ludzi niestosujących się do zaleceń władzy, a nawet wsadzali ich do łagrów lub doprowadzali do samobójstw.

Najczęściej ofiarą aborcji padały dziewczynki. W systemie polityki jednego dziecka milionom wiejskich rodzin zależało przede wszystkim na posiadaniu syna, który mógłby zająć się gospodarstwem. Córka była uznawana za mniej użyteczną. To doprowadziło jednak do zaburzenia równowagi liczbowej między płciami. Według szacunków Chińskiej Akademii Nauk Społecznych w 2020 r. będzie żyło w Państwie Środka o 24 mln więcej młodych mężczyzn niż młodych kobiet. Sytuacja ta napędza handel kobietami pochodzącymi z biedniejszych krajów sąsiednich, takich Korea Płn. Lukę demograficzną jakoś trzeba przecież zasypać.

Jednocześnie państwo chińskie pozwoliło na to, by w kraju żyły miliony obywateli drugiej kategorii – „urodzonych ponadlimitowo", niemających prawa do edukacji i jakichkolwiek świadczeń społecznych, skazanych na wyzysk w systemie chińskiego kapitalizmu (o ile spis ludności z 1990 r. mówił o 23 mln narodzin, o tyle spis z 2000 r. zarejestrował 26 mln dziesięciolatków, co oznacza, że przed państwowymi urzędnikami ukryto w tym czasie co najmniej 3 mln dzieci). Mniejszości narodowe niezadowolone z życia pod rządami komunistów z Pekinu, takie jak Tybetańczycy czy Ujgurzy, skarżyły się, że bezpieka przeprowadza przeciwko nim czystki etniczne pod przykrywką wdrażania polityki kontroli urodzin. To wszystko sprawiło, że za polityką jednego dziecka będą tęsknić jedynie żądni łapówek i chorzy na władzę państwowi funkcjonariusze.

Deficyt siły roboczej

Komunistyczna Partia Chin, luzując ograniczenia demograficzne, nie kierowała się jednak bynajmniej względami humanitarnymi. Po prostu ta polityka zaczęła szkodzić państwu. W jej wyniku społeczeństwo zaczęło się starzeć, jeszcze zanim zbliżyło się do poziomu zamożności Japonii czy Korei Płd. Według wyliczeń Międzynarodowego Funduszu Walutowego liczba osób w wieku produkcyjnym w Chinach osiągnęła swój szczyt w 2010 r., a obecnie kurczy się w tempie 3 mln ludzi rocznie. Na początku lat 30. XXI w. deficyt siły roboczej w ChRL może sięgnąć 140 mln ludzi. Średnia długość życia ma się zwiększyć do 2020 r. do 77 lat. Chiny wkroczyły więc na ścieżkę, na której znalazły się kraje Zachodu i Japonia: coraz więcej emerytów, coraz mniej pracowników. O ile w 2000 r. na jednego emeryta w ChRL przypadało 6,6 pracownika, o tyle według prognoz Instytutu Paulsona w 2030 r. będzie ich już jedynie 2,37, a w 2060 r. 1,25. Dla porównania w Polsce ma być wówczas więcej emerytów niż pracowników.

Ten trend już zaczął zagrażać dotychczasowej strategii gospodarczej opartej na eksporcie tanich dóbr. Część ekonomistów wskazuje, że Państwo Środka zaczęło się zbliżać do tzw. punktu Lewisa, czyli momentu, w którym podaż siły roboczej zaczyna wysychać, a to wymusza podwyżki płac i uderza w zyski producentów. Analitycy Boston Consulting Group już pięć lat temu wskazywali, że o ile w 2005 r. poziom płac w Chinach wynosił w stosunku do wydajności 22 proc. poziomu z USA, o tyle w połowie obecnej dekady miał już wynosić 43 proc. amerykańskiego i 61 proc. poziomu z południa Stanów Zjednoczonych. W ostatnich latach rosnące koszty pracy w Chinach były jednym z czynników, które skłaniały wielkie korporacje do przenoszenia produkcji w inne miejsca – czy to do Wietnamu i Kambodży, czy nawet do USA – czyli bezpośrednio przy głównym rynku zbytu i blisko źródeł taniej energii.

Dzieci, czyli niepotrzebne dziwactwo

Zniesienie polityki jednego dziecka na razie przyniosło wyraźny wzrost liczby urodzeń, ale analitycy wątpią w to, czy uda się go długo utrzymać. – Liberalizacja polityki antynatalistycznej doprowadziła do zwiększenia liczby urodzin. Wedle badań Państwowej Komisji Zdrowia i Planowania Rodziny w 2016 r. urodziło się 17,86 mln ludzi, czyli o 7,9 proc. więcej niż rok wcześniej – wówczas urodziło się 16,55 mln. Tym samym w Chinach urodziło się najwięcej dzieci od 2000 r. Władze ChRL liczą, iż w wyniku liberalizacji polityki kontroli urodzin do 2025 r. liczba pracowników zwiększy się o 30 mln osób. Czy Chiny unikną zestarzenia się? Dziś bardzo trudno na to pytanie odpowiedzieć. Myślę, że chociaż można się spodziewać w najbliższych latach lepszego współczynnika urodzin, to ChRL nie ucieknie od poważniejszych problemów natury demograficznej w przyszłości. Zdaniem demografów populacja Chin będzie rosnąć do 2030 r., następnie się ustabilizuje, a później będzie spadać – prognozuje Niewiński.

Dane Narodowego Biura Statystycznego mówią, że już w 2017 r. ten impuls wzrostowy zaczął słabnąć. Liczba narodzin spadła do 17,2 mln. To może skłonić partię do całkowitego zniesienia ostatnich antynatalistycznych ograniczeń. A możliwe nawet, że za kilka lat władze Chin, by pobudzić przyrost naturalny, będą musiały sięgać po równie rozpaczliwe rozwiązania w postaci zachęt socjalnych jak inne kraje.

Według Chińskiej Akademii Nauk Społecznych współczynnik dzietności w ChRL sięga 1,4. Oznacza to, że na 100 kobiet przypada tam 140 urodzonych dzieci (demografowie uważają zwykle, że współczynnik ten powinien wynosić 1,8–2,1, by zapewnić tzw. zastępowalność pokoleń). To poziom podobny do tych w państwach Unii Europejskiej, czyli w społeczeństwach, które się starzeją. Według Eurostatu w 2013 r. wynosił on średnio dla całej UE 1,55, dla Niemiec 1,4, a dla Polski zaledwie 1,29. W przypadku Japonii, czyli kraju powszechnie uznawanego za będący w kryzysie demograficznym, wynosił wówczas 1,4. Chińska Akademia Nauk Społecznych szacuje, że w niektórych chińskich metropoliach, np. w Szanghaju, spadł on do zaledwie 0,8.

Winę za to ponosi nie tylko utrzymywanie przez ponad trzy dekady polityki jednego dziecka. Do Chin zawitało zjawisko znane z innych krajów, w których stosunkowo szybko wzrósł dobrobyt: młodzi ludzie nie palą się do posiadania dzieci. Wolą robić kariery i korzystać z uroków życia. Trudno ich za to winić – każdy z nas chciałby przecież, by jego życie było przyjemne. Trudno ich też potępiać – jest wszak wiele innych niż bycie rodzicem sposobów na spełnianie się w życiu. Do tego dochodzą dosyć wysokie w dużych miastach koszty wychowywania potomstwa.

– Posiadanie dzieci jest po prostu zbyt drogie. Pracujących par nie stać na prywatną opiekę medyczną dla nich, zapłatę dla opiekunek i przedszkola – stwierdzi Jonathan Fenby, ekonomista z firmy badawczej Trusted Sources.

„Przez ostatnie dziesięć lat władze wielokrotnie luzowały politykę jednego dziecka i za każdym razem nie przynosiło to wzrostu urodzeń, na jaki liczyły. Co więcej, mieszkańcy miast, do których w większej części odnoszą się te zmiany, generalnie nie wykazują chęci posiadania większej liczby dzieci. Według sondaży z 2013 r. blisko 50 proc. mieszkańców miast chce mieć tylko jedno dziecko. Ten odsetek jest jeszcze wyższy dla Szanghaju, jednego z najbogatszych i najbardziej rozwiniętych chińskich miast. Gdy gospodarka będzie się rozwijała, to prawdopodobnie reszta kraju będzie pod tym względem coraz bardziej upodabniała się do Szanghaju" – pisał Chang Liu, ekonomista z firmy badawczej Capital Economics.

W dawnych, przedkomunistycznych, Chinach powszechnie przyjmowano, że sukces osobisty wiąże się z posiadaniem dzieci. Zgodnie z nakazami Konfucjusza każda rodzina powinna się starać o posiadanie syna, który będzie kultywował pamięć o przodkach. Od tego czasu Chiny się jednak bardzo mocno zmieniły. Terror i nędza za rządów Mao doprowadziły do wykorzenienia wielu dawnych tradycji. W latach transformacji ustrojowej porzucono zaś komunistyczny purytanizm na rzecz konsumpcjonizmu. Obecna ekipa rządząca z jednej strony mocno odwołuje się do czasów Mao i wojennego komunizmu, z drugiej zaś dużo mówi o kultywowaniu „wartości konfucjańskich". To jednak w dużej mierze pusta propaganda. Nie da się już wrócić do „starych, dobrych czasów", a zarówno Mao, jak i Konfucjusz stają się komercyjnymi gadżetami.

Problem bez odpowiedzi

Być może, by doprowadzić do realnego wzrostu dzietności, władze w Pekinie musiałyby z jednej strony wzmocnić siatkę zabezpieczeń socjalnych, z drugiej zaś doprowadzić do zmian w świadomości społecznej. Doświadczenia Japonii oraz Singapuru z próbami odwracania niekorzystnych trendów demograficznych za pomocą polityki socjalnej nie są na razie zachęcające. Niechęć do poświęcania się dla dzieci stała się bowiem w bogatszych państwach Azji Wschodniej czymś powszechnym. Ultrabogaty i prowadzący hojną politykę społeczną Singapur ma najgorszy współczynnik dzietności na świecie, wynoszący zaledwie 0,8. W Republice Chińskiej (na Tajwanie) współczynnik ten wynosi tylko 1,11. W Hongkongu 1,17, w Makau 0,93, w Korei Płd 1,25. Nawet w biedniejszej od Chin Tajlandii sięga on tylko 1,5. W żadnym z tych krajów nigdy nie wdrażano polityki jednego dziecka. Po prostu spora część tamtejszych społeczeństw uznała, że wygodniej mieć mniej dzieci.

Raczej nie należy się też spodziewać, by Chiny – kraj totalitarnego kapitalizmu – zastosowały hojne rozdawnictwo socjalne w skandynawskim stylu, by pobudzić dzietność. Nic na razie nie wskazuje nawet, by uruchomiły coś w stylu polskiego programu 500+. Pozostaje im więc sięgać po inne środki perswazji. Próba zmiany nawyków bogacącego się społeczeństwa i ożywiania tradycyjnych wartości może się jednak okazać bezskuteczna, a przy tym ryzykowna politycznie. Wykluczone wydaje się szersze otwarcie kraju na imigrację. Zresztą potencjalni imigranci wolą wyruszać do Niemiec czy do Szwecji. Wygląda więc na to, że problem starzenia się społeczeństwa i kurczenia się siły roboczej będzie jeszcze przez wiele lat wyzwaniem, na które chiński rząd nie będzie miał odpowiedzi.

Być może rozwiązanie przyniesie postęp technologiczny: robotyzacja. Większa liczba coraz bardziej zaawansowanych robotów w fabrykach będzie kompensowała w coraz większym stopniu deficyt siły roboczej. Technologia pozwoli też dłużej pracować ludziom starszym i zapewni im opiekę, gdy nie będą w stanie być aktywni zawodowo. Już teraz Pekin kładzie nacisk na rozwój tego typu rozwiązań. Państwo Środka może się stać pod tym względem miejscem równie niejednoznacznych eksperymentów jak polityka jednego dziecka. Warto je obserwować, gdyż nas też może kiedyś czekać to samo.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Chińska Partia Komunistyczna oficjalnie nigdy się do tego nie przyzna, ale przegrała walkę z ludzkimi instynktami. Do końca roku ma znieść ostatnie ograniczenia dotyczące tego, ile poszczególne rodziny mogą mieć dzieci. Narodowa Komisja Zdrowia i Planowania Rodziny, potężny urząd, który przez niemal cztery dekady bezwzględnie pilnował tych limitów i często w drastyczny sposób mieszał się do życia Chińczyków, zostanie pozbawiona uprawnień. To kolejny etap odwrotu od tzw. polityki jednego dziecka, która długo była jednym z fundamentów systemu społecznego Chińskiej Republiki Ludowej.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Kąpielówki Sama Frickera
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Zawiedziony biegiem spraw świata w 2024 roku
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Możemy kochać Jacka Kaczmarskiego, ale Patrycja Volny ma prawo do własnej historii
Plus Minus
Michał Łuczewski: W dzisiejszym świecie każdy może zostać kozłem ofiarnym. Boje się takiego świata
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Edukacja zdrowotna w szkole mobilizuje partyjne elektoraty
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką